- 1 Kartkowe tornado Lechii z Polonią (28 opinii) LIVE!
- 2 Kompromisowa data derbów Lechia - Arka (209 opinii)
- 3 Skóra o Arce: Zasługujemy na ekstraklasę (25 opinii) LIVE!
- 4 Awans Lechii jeszcze w tym tygodniu? (125 opinii)
- 5 VBW Arka postawi na nowe gwiazdy (12 opinii)
- 6 Chińczycy nie dostali wiz. O mało nie spadli (8 opinii)
Stoczniowiec wg. Janusza Bukowskiego.
9 października 2001 (artykuł sprzed 22 lat)
- Nad czym pracuje teraz kierownik hokeistów Stoczniowca?
- Nad trasą koncertową, czyli sesją wyjazdową. Pojutrze gramy w Tychach, w niedzielę w Krynicy. Wyjeżdżamy jutro, wracamy w poniedziałek nad ranem. Trzeba wszystko zorganizować, przejazd, hotel, posiłki. Dla 26 ludzi. Taka wyprawa kosztuje klub prawie 10 tysięcy.
- Jakie hotele pan wybiera?
- Z pewnością nie orbisowskie. Ceny pokojów staram się negocjować, co jest łatwiejsze po sezonie urlopowym. Kryteria są oczywiste - w pokojach musi być łazienka, a w pobliżu nie może być dyskoteki.
- Zespół aż tak lubi tańczyć?
- Nie o to chodzi. W nocy musi być cisza.
- Co jeszcze robi kierownik?
- Podział jest prosty - szkoleniowcy zajmują się tym, co na lodzie, a ja resztą.
- Wchodzicie sobie w drogę?
- Z polskimi trenerami nie ma kłopotu. Oni znają realia. Zresztą z Heniem Zabrockim zawsze dobrze mi się pracowało. Problem powstał, gdy przyjechał Siergiej Wojkin, przyzwyczajony do układów obowiązujących w rosyjskim klubie. On tam był wszystkim, dzielił kasę. Doszło więc do pewnych sporów, które jednak rozstrzygnęliśmy w męskiej rozmowie.
- Jest pan powiernikiem hokeistów?
- Można tak powiedzieć. Dbam przecież, aby nowi gracze wygodnie żyli, szukam dla nich najlepiej urządzonych mieszkań, dla obcokrajowców staram się o pozwolenie na pracę i tak można wymieniać... Gdański światek hokejowy jest zamknięty i ogranicza się do "Olivii", do kilkudziesięciu osób. W dużym stopniu jesteśmy rodziną. Zawodnicy przychodzą do mnie z różnymi sprawami, od banalnych, związanych ze sprzętem, do bardziej osobistych. Czasem pomarudzą, ale to normalne. Złego słowa powiedzieć o nich nie dam.
- A kto mówi?
- Nie znoszę, jak ktoś mówi po meczu, że hokeista przeszedł obok gry. W ogóle nie lubię złośliwych komentarzy. Bo, stojąc przy bandzie, widzę najlepiej, ile ci chłopcy zostawiają zdrowia na lodzie. Kiedyś w Krynicy komentator Wizji Sport podszedł do mnie i zapytał, po co kupiliśmy Megę, skoro on mecze sprzedaje. No to trochę się wkurzyłem...
- Słowacki bramkarz stał się pańskim przyjacielem.
- Tak jak Romek Skutchan.
- Czy nam się wydaje, czy rzeczywiście początek pańskiej pracy zbiegł się z największymi sukcesami gdańszczan?
- Zacząłem pracę w styczniu '98. Mój pierwszy mecz wypadł w Sanoku i był zwycięski! Okazałem się fartowny, ponieważ wcześniej "stocznia" przegrywała z Autosanem. Miesiąc później zespół awansował do półfinału. Tak samo było po roku! Medalu jednak nie zdobyliśmy, ale bardzo na niego liczę. Przez lata byłem kierownikiem grup młodzieżowych i miałem przyjemność uczestniczyć w kilku sukcesach. Cieszyłem się z brązu młodzików w 1996 roku, a później z tytułów wicemistrzowskich juniorów młodszych oraz - i to dwa razy - starszych. Brakuje mi tylko złota. Seniorzy powinni o tym wiedzieć.
- Do hokeja trafił pan...
- Z policji. Mój pierwszy kontakt z klubem był dość anegdotyczny. Otóż będąc dzielnicowym w Oliwie wspólnie z kolegą trafiłem do hali w jakiejś sprawie służbowej. A było to, dodam, w stanie wojennym. Akurat Stoczniowiec awansował do I ligi i w pokoju sekcji jej działacze, m.in. Marek Bąk, Rysiu Pluta czy nieżyjący Roman Mamok, świętowali sukces. Na widok munduru Markowi butelka prawie z rąk wypadła. Wcześniej nie miałem nic wspólnego z hokejem, grałem tylko w piłkę w MRKS. Wkrótce stałem się częstym bywalcem w "Olivii". Zostałem członkiem klubu, nawet członkiem zarządu, mój pierwszy syn, Sebastian, już w wieku pięciu lat zaczął treningi, potem młodszy o 3 lata, Bartosz. Aż wreszcie, pod koniec 1997 roku, Wojtek Mądrala, zapytał, czy nie chciałbym zrezygnować z pracy w policji - a pełniłem wtedy obowiązki specjalisty do spraw wykroczeń w komendzie miejskiej - na rzecz pracy z pierwszą drużyną. Mając przepracowanych w resorcie 21 lat i prawo do tak zwanej emerytury kroczącej, uznałem, że to całkiem niezły pomysł.
- Sebastian właściwie jest już zawodowcem. Widzi pan przyszłość synów w hokeju?
- Naturalnie. Sebastian, jeszcze raz rozpoczął pierwszy rok na AWF, bo za pierwszym podejściem naukę storpedowały obowiązki ligowe i reprezentacyjne, jednak on już podjął decyzję, co chce robić. Bartosz ma kłopoty z kolanem, cierpi na zmiękczenie rzepki. Z tego powodu został wycofany z SMS. Żaden szkoleniowiec nie chciał wziąć odpowiedzialności za jego zdrowie. To oczywiste, bo w SMS nastolatki trenują jak zawodowcy. Po operacji u doktora Cieśli wraca jednak do pełni zdrowia.
- Jak monotematyczność swoich mężczyzn wytrzymuje żona i mama?
- Właśnie, z takim wariatami. (śmiech). W domu jednak w ogóle nie rozmawiamy o hokeju! Sebastian na przykład żyje komputerem. Zresztą małżonka, Grażyna, jest na każdym meczu w Gdańsku i sama gorąco emocjonuje się występami synów.
star.
- Nad trasą koncertową, czyli sesją wyjazdową. Pojutrze gramy w Tychach, w niedzielę w Krynicy. Wyjeżdżamy jutro, wracamy w poniedziałek nad ranem. Trzeba wszystko zorganizować, przejazd, hotel, posiłki. Dla 26 ludzi. Taka wyprawa kosztuje klub prawie 10 tysięcy.
- Jakie hotele pan wybiera?
- Z pewnością nie orbisowskie. Ceny pokojów staram się negocjować, co jest łatwiejsze po sezonie urlopowym. Kryteria są oczywiste - w pokojach musi być łazienka, a w pobliżu nie może być dyskoteki.
- Zespół aż tak lubi tańczyć?
- Nie o to chodzi. W nocy musi być cisza.
- Co jeszcze robi kierownik?
- Podział jest prosty - szkoleniowcy zajmują się tym, co na lodzie, a ja resztą.
- Wchodzicie sobie w drogę?
- Z polskimi trenerami nie ma kłopotu. Oni znają realia. Zresztą z Heniem Zabrockim zawsze dobrze mi się pracowało. Problem powstał, gdy przyjechał Siergiej Wojkin, przyzwyczajony do układów obowiązujących w rosyjskim klubie. On tam był wszystkim, dzielił kasę. Doszło więc do pewnych sporów, które jednak rozstrzygnęliśmy w męskiej rozmowie.
- Jest pan powiernikiem hokeistów?
- Można tak powiedzieć. Dbam przecież, aby nowi gracze wygodnie żyli, szukam dla nich najlepiej urządzonych mieszkań, dla obcokrajowców staram się o pozwolenie na pracę i tak można wymieniać... Gdański światek hokejowy jest zamknięty i ogranicza się do "Olivii", do kilkudziesięciu osób. W dużym stopniu jesteśmy rodziną. Zawodnicy przychodzą do mnie z różnymi sprawami, od banalnych, związanych ze sprzętem, do bardziej osobistych. Czasem pomarudzą, ale to normalne. Złego słowa powiedzieć o nich nie dam.
- A kto mówi?
- Nie znoszę, jak ktoś mówi po meczu, że hokeista przeszedł obok gry. W ogóle nie lubię złośliwych komentarzy. Bo, stojąc przy bandzie, widzę najlepiej, ile ci chłopcy zostawiają zdrowia na lodzie. Kiedyś w Krynicy komentator Wizji Sport podszedł do mnie i zapytał, po co kupiliśmy Megę, skoro on mecze sprzedaje. No to trochę się wkurzyłem...
- Słowacki bramkarz stał się pańskim przyjacielem.
- Tak jak Romek Skutchan.
- Czy nam się wydaje, czy rzeczywiście początek pańskiej pracy zbiegł się z największymi sukcesami gdańszczan?
- Zacząłem pracę w styczniu '98. Mój pierwszy mecz wypadł w Sanoku i był zwycięski! Okazałem się fartowny, ponieważ wcześniej "stocznia" przegrywała z Autosanem. Miesiąc później zespół awansował do półfinału. Tak samo było po roku! Medalu jednak nie zdobyliśmy, ale bardzo na niego liczę. Przez lata byłem kierownikiem grup młodzieżowych i miałem przyjemność uczestniczyć w kilku sukcesach. Cieszyłem się z brązu młodzików w 1996 roku, a później z tytułów wicemistrzowskich juniorów młodszych oraz - i to dwa razy - starszych. Brakuje mi tylko złota. Seniorzy powinni o tym wiedzieć.
- Do hokeja trafił pan...
- Z policji. Mój pierwszy kontakt z klubem był dość anegdotyczny. Otóż będąc dzielnicowym w Oliwie wspólnie z kolegą trafiłem do hali w jakiejś sprawie służbowej. A było to, dodam, w stanie wojennym. Akurat Stoczniowiec awansował do I ligi i w pokoju sekcji jej działacze, m.in. Marek Bąk, Rysiu Pluta czy nieżyjący Roman Mamok, świętowali sukces. Na widok munduru Markowi butelka prawie z rąk wypadła. Wcześniej nie miałem nic wspólnego z hokejem, grałem tylko w piłkę w MRKS. Wkrótce stałem się częstym bywalcem w "Olivii". Zostałem członkiem klubu, nawet członkiem zarządu, mój pierwszy syn, Sebastian, już w wieku pięciu lat zaczął treningi, potem młodszy o 3 lata, Bartosz. Aż wreszcie, pod koniec 1997 roku, Wojtek Mądrala, zapytał, czy nie chciałbym zrezygnować z pracy w policji - a pełniłem wtedy obowiązki specjalisty do spraw wykroczeń w komendzie miejskiej - na rzecz pracy z pierwszą drużyną. Mając przepracowanych w resorcie 21 lat i prawo do tak zwanej emerytury kroczącej, uznałem, że to całkiem niezły pomysł.
- Sebastian właściwie jest już zawodowcem. Widzi pan przyszłość synów w hokeju?
- Naturalnie. Sebastian, jeszcze raz rozpoczął pierwszy rok na AWF, bo za pierwszym podejściem naukę storpedowały obowiązki ligowe i reprezentacyjne, jednak on już podjął decyzję, co chce robić. Bartosz ma kłopoty z kolanem, cierpi na zmiękczenie rzepki. Z tego powodu został wycofany z SMS. Żaden szkoleniowiec nie chciał wziąć odpowiedzialności za jego zdrowie. To oczywiste, bo w SMS nastolatki trenują jak zawodowcy. Po operacji u doktora Cieśli wraca jednak do pełni zdrowia.
- Jak monotematyczność swoich mężczyzn wytrzymuje żona i mama?
- Właśnie, z takim wariatami. (śmiech). W domu jednak w ogóle nie rozmawiamy o hokeju! Sebastian na przykład żyje komputerem. Zresztą małżonka, Grażyna, jest na każdym meczu w Gdańsku i sama gorąco emocjonuje się występami synów.
star.
Kluby sportowe
Opinie (2)
-
2001-10-10 06:40
NIECH ZYJE KIERO !!!
Dobra robota KIERO !!! Pozdrowienia z Syracuse - Adam Borzecki
- 0 0
-
2002-02-20 12:42
Brawo balanga !!!!!
Tak trzymać,życzę medalu w sezonie 2001/2002
- 0 0
Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.