• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Michał Globisz - ''wiadomo, że przegram".

21 grudnia 2001 (artykuł sprzed 22 lat) 
- Gwiazdka za pasem, a pan siedzi na walizkach.

- W sobotę wracam! Święta Bożego Narodzenia to dla mnie najważniejsze dni w roku. Od lat spędzam je zawsze tak samo, z całą rodziną w Gdyni. Podróży do stolicy nie mogłem sobie darować. To prestiżowa sprawa.

- Nie wszyscy kibice wiedzą...
- Tygodnik "Piłka Nożna" nominował mnie, obok czterech innych szkoleniowców, do tytułu Trenera Roku. W piątek w hotelu "Mariott" odbędzie się gala, a ja jestem jednym z dwóch finalistów. I nie powiem, kto jest tym drugim, ponieważ wie to każdy czytelnik.

- Oczywiście, Jerzy Engel. Jakie szanse?

- Wiadomo, że przegram.

- To skromność, czy przeciek od zaprzyjaźnionego redaktora Hurkowskiego?

- (śmiech) I to, i to. Będę nocować u Romka.

- Rozczarowany?

- W całym tym moim szczęściu miałem malutkiego pecha, jednak prawa do tytułu nie roszczę sobie. Zwycięzcę znali wszyscy na długo przed ogłoszeniem kandydatów do nagród. Być rozczarowanym też nie mam prawa. Tydzień temu, podczas kurso-konferencji w Gdańsku, trener Apostel, wiceprezes PZPN i dwukrotny wicemistrz Europy z juniorami starszymi, nazwał sukces mojej reprezentacji za największy w historii polskiej piłki młodzieżowej.

- Z kim podzieli się pan opłatkiem?

- Grono osób, które zasiadą przy stole wigilijnym w naszym mieszkaniu, pozostaje niezmienne. Zabraknie tylko teścia, który zmarł kilka lat temu. Będą moi rodzice, teściowa, żona, córka z mężem i wnuczkiem, syn oraz szwagier. Wspaniała drużyna! Zdrowa i szczęśliwa, co uważam za najważniejsze.

- Co znalejdziemy u państwa Globiszów na stole?

- Ryby we wszelkiej postaci, z królem karpiem. Będzie też zupa rybna. Specjalność małżonki, to karp w szarym sosie, z dodatkiem wina, z piernikiem i rodzynkami. W pierwszy dzień świąt rozsmakowuję się w daniu, które nie wszystkim pasuje, mianowicie uwielbiam przyrządzaną na słodko czerninę.

- Do wigilijnej tradycji należą kolędy.

- Śpiewamy, a jakże. Włączam płytę kompaktową z Pavarottim, lecz własnym głosem trzeba zaśpiewać. Na pasterkę nie chodzę, bo nie mam zdrowia, ale nazajutrz, rankiem idziemy do kościoła całą rodziną.

- Pavarotti przypomniał nam o pańskim hobby, co tu kryć, osobliwym w światku piłkarskim.

- Rzeczywiście, miłość do opery od lat dzieli ze mną tylko Jasiu Kowalski, wieloletni prezes Arki. Moja fascynacja ma jednak głębokie, rodzinne korzenie. Mój ojciec był przecież dyrektorem Opery w Poznaniu i Wrocławiu, aż trafił do Teatru Muzycznego w Gdyni, kiedy ten mieścił się jeszcze przy ulicy Bema. Od dzieciństwa przebywałem w towarzystwie basów i barytonów, rodzice, bojąc się zostawić syna samego w domu, zabierali mnie na przedstawienia.

- Często bywa pan w operze?

- Z braku czasu coraz rzadziej. Jeśli już, to zazwyczaj z inspiracji przyjaciela, Ryszarda Kotowskiego. Takie wyjście to święto, garnitur i biała koszula obowiązkowe. Bywa, że tworzę sobie operę w domu. Gaszę światła, włączam telewizor i video. Na kasetach mam ponad 20 tytułów. Rzecz jasna, to ledwie namiastka tego, co można przeżyć w filharmonii. Tutaj sytuacja jest identyczna jak w futbolu. Najlepsza transmisja nie odtworzy wrażeń, których doznają kibice na Wembley. Opera ma swój klimat, zapach, ach, to strojenie instrumentów.

- Zdaje mi się, że doszliśmy do trzeciej pasji trenera roku.

- Piłka, opera i... kino domowe. Trochę potrwało, aż skompletowałem zestaw, począwszy na amplitunerze, przez głośniki i kończąc na odtwarzaczu DVD. Jest dolby surround. Lecę więc do wypożyczalni, płacę 6 złotych i...

- Co pan wybiera?

- Lubię firmy wzruszające. Obyczajowe, również takie, o których mówi się "chore". Przepadam za Harvey'em Keitelem. "Zły porucznik", "Pulp fiction", "Fortepian" - gość jest znakomity, nawet w epizodach. Rozrywkowe kino też lubię. "Gladiatora" oglądałem z przyjemnością.

- Zawsze mamy kłopot, jak pisać o panu - gdynianin czy gdańszczanin?

- Bezwzględnie gdynianin! Żyję w tym mieście od 1961 roku. Najpierw z rodzicami przy ulicy Górnej, niemal na szczycie Wzgórza Nowotki, potem na Wyspiańskiego, skąd - siedząc na balkonie - mogłem oglądać mecze Arki, wreszcie na Karwinach, które to mieszkanie załatwił nam Zbigniew Golemski, dyrektor Lechii. Do dziś mu to pamiętam, bo małe lokum z ciemną kuchnią, choć w centrum Gdyni, nie pozwalało normalnie żyć rodzinie z dwójką dzieci. Wtedy, według normy, przysługiwało nam M-4, a dzięki wstawiennictwu dyrektora dostaliśmy przydział na czteropokojowe M-5. Podciągnięto mnie pod nauczyciela, co w czasach PRL dawało nadzieję na dodatkowy pokój.

- Słyszeliśmy, że małżonkę zna pan od lat szczenięcych.

- Bo na Górnej mieszkała nade mną. Kiedy moi rodzice wychodzili, brałem miotłę i waliłem kijkiem w sufit. Na znak, że chata wolna.

- Jakim cudem gdynianin, mający dwa kroki do Arki, stał się symbolem Lechii?

- Z Wrocławia do Gdyni przyjechałem jako kibic Śląska. Wkurzałem się, bo akurat w tym momencie WKS awansował do ekstraklasy, natomiast Lechia z niej spadła. Przy Traugutta zacząłem nawet trenować, ale złe oceny w liceum zakończyły się ostrym veto rodziców. W Poznaniu mieszkałem do dziesiątego roku życia, toteż nie zdążyłem zapałać uczuciem do Lecha albo Warty, w której barwach, co muszę powiedzieć, grywał mój tata. To było jeszcze przed wojną, ale występował on w rezerwach drużyny, która zdobyła mistrza Polski! Jedyne, co pamiętam z Poznania, to rok 1956 i wydarzenia przed gmachem Urzędu Bezpieczeństwa. A to dlatego, że mieszkaliśmy na przeciwko. Wróćmy jednak do Lechii. Jak to w życiu bywa, zadecydował przypadek. Moja żona miała przyjaciółkę, która była z kolei znajomą trenera Łazarka. Od słowa do słowa panie ustaliły, że tak się palę do piłki, iż trzeba coś z tym zrobić. Kilka dni później rozmawiałem z Łazarkiem, który przygarnął mnie w MRKS. To był lato '74. Miesiąc później "Baryła" poszedł do Lechii na miejsce Ryszarda Kuleszy i zabrał mnie ze sobą! To właśnie Łazarek namówił mnie do kursu instruktora piłki nożnej.

- Od tej pory zaczął spełniać pan marzenia, których nie mógł zrealizować na boisku.

- Jako piłkarz osiągnąłem jeden sukces, należałem do jedenastki Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Sopocie, która zdobyła akademickie mistrzostwo Wybrzeża. Grał wtedy ze mną Janek Lindner z telewizji.

- Jaki był z pana ekonomista?

- Na pewno nie z powołania. Kiedy już pracowałem z młodymi piłkarzami, praca zawodowa do piętnastej była katorgą. Myślałem wyłącznie o czekających mnie zajęciach na boisku. Nadszedł jednak moment, kiedy Lechia zaproponowała godziwe pieniądze. Rzuciłem ekonomię mimo sporego już doświadczenia. Pracowałem w wydziale zatrudnienia Urzędu Wojewódzkiego, potem, i to przez cztery lata, w dziale kooperacji i zbytu Klimoru, na koniec w dyrekcji WPK.

- Żona wybaczyła ten wybór?

- Faktem jest, że wielu kolegów ze studiów zrobiło kariery i dziś stoi na wyższym poziomie materialnym. Wojciech Żurawik jest dyrektorem Rafinerii Gdańskiej, Adam Giersz poszedł w ministry. Mój wybór wynikał jednak z potrzeby serca, a żona, będąca również po studiach ekonomicznych, zawsze była tolerancyjna.

- Jak się pan rewanżuje?

- Po finałach mistrzostw Europy często pytano mnie, na ile PZPN wycenił złoty medal. Dostałem od związku osiem tysięcy złotych. Po dwa tysiące od okręgu i klubu. Te pieniądze czekają na to, co robimy we dwoje każdego roku. Lubimy zwiedzać. W ostatnich latach byliśmy w Tunezji, na Krecie i w Egipcie. Teraz planujemy wypad na Wyspy Kanaryjskie. Żona woli ciepłe kraje.



Głos Wybrzeża

Opinie 1 zablokowana

Relacje LIVE

Najczęściej czytane