• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Przeżyj to sam

ARTUR ST. ROLAK
4 listopada 2002 (artykuł sprzed 21 lat) 
Jerzy Engel - z urlopu na bezrobocie

- Jeszcze pół roku temu przed pana gabinetem stała kolejka dziennikarzy czekających na wywiad. Dzisiaj czas oczekiwania jest znacznie krótszy.
- Przede wszystkim trzeba sobie powiedzieć, że selekcjoner piłkarskiej reprezentacji Polski ma w sporcie taką pozycję jak prezydent w polityce.
- Czyżby praca sezonowa?
- Raczej kadencyjna. To umowa o dzieło. Dostaje się zadanie, które trzeba wykonać i z którego trzeba się potem rozliczyć. Kolejka dziennikarzy naturalnie była dłuższa wtedy, gdy byłem jedną z najpopularniejszych osób w kraju, ale dziś też nie mogę narzekać na brak spotkań z mediami i kibicami.
- Współczuje pan Zbigniewowi Bońkowi?
- Nie, nie ma mu co współczuć, bo przecież świadomie podjął się tego zadania. I sam teraz musi to przeżyć.
- Z ulgą oglądał pan ostatnie "popisy" Artura Wichniarka?
- Nie, bo między mną a Arturem zrobiono sztuczną barierę, której wcale nie było. On po prostu był w moim rankingu za czterema napastnikami, na których stawiałem. Przede wszystkim nie pasował do koncepcji, którą graliśmy, więc stawiałem na innych. A Zbyszek postawił na niego i sam musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy to dobry wybór.
- Na awans do finałów mistrzostw świata był pan gotów postawić cały majątek. A na awans do mistrzostw Europy?
- Nie moje zabawki, nie moje podwórko. Od początku twierdziłem jednak, że grupa nie jest najmocniejsza i jest absolutnie do przejścia. Gdybym tym zarządzał, to wiedziałbym, co mam w ręku, jakie mam atuty, a jakie słabości. I, ewentualnie, postawiłbym naprawdę bardzo dużo.
- Czy ta grupa jest słabsza niż ta, w której graliśmy eliminacje mistrzostw świata?
- Tak - z dwóch powodów. Po pierwsze: mamy o jeden zespół mniej. Po drugie: wtedy byliśmy losowani z trzeciego koszyka, a teraz z drugiego. Ja ją przecież losowałem i bardzo się z niej ucieszyłem. Szwecja jest na poziomie Norwegii, Węgry odpowiadają Białorusi, ale nie ma już Ukrainy.
- Ile dni płatnego urlopu miał pan do dyspozycji po rozwiązaniu umowy z PZPN?
- Trzy miesiące, które skończyły się 31 października. Do tego dnia byłem zabezpieczony finansowo przez związek, a teraz muszę pomyśleć o pracy.
- Z dnia na dzień zamienił pan urlop na bezrobocie?
- Tak, ale jest to bezrobocie świadome.
- Czyli w pogłoskach o propozycjach dla pana płynących z kraju i zagranicy było sporo prawdy?
- Tak, ale były to oferty z klubów, polskich i zagranicznych, których w tym momencie nie chciałbym prowadzić.
- Jak tę dymisję przyjęli pana najbliżsi? Czy był to klasyczny przykład mieszanych uczuć, bo wreszcie mają pana w domu?
- Nie, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że choć mistrzostwa świata nie poszły po naszej myśli, to kolejne wyzwanie wydawało się zupełnie realne. I wszyscy byliśmy na nie przygotowani.
- To może chociaż konie się ucieszyły?
- Też nie, bo swoje konie trzymam w stadninie w Kozienicach, dokąd ostatnio wcale nie jeździłem częściej niż dotychczas. Nie są to więc konie, które pańskie oko tuczy.
- Ale ryby na pewno się zmartwiły, bo ma pan teraz dla nich znacznie więcej czasu.
- O, tak! Łowiłem bardzo intensywnie i powiem, że z dużymi sukcesami. Rzadko bowiem się zdarza, aby jednego dnia złowić sześć szczupaków po co najmniej 60 centymetrów każdy.
- Gdzie?
- Na Kaszubach. Było wspaniale.
- Czy prawdą jest, że Emmanuel Olisadebe nie może się doczekać pana przyjazdu do Grecji?
- Nie rozmawiałem z nim od czasu premiery filmu Tomasza Smokowskiego. Nie wiem, co myśli Emmanuel. Ma swoje życie, swoją przyszłość, a nasze drogi po prostu się rozeszły. Nie ukrywam jednak, że gdyby w przyszłości pojawiła się okazja współpracy, to chętnie. Stawiałbym na niego, bo wierzę w tego chłopca i umiem go poprowadzić.
- Zastanawiał się pan, czy - na wszelki wypadek - warto wchodzić drugi raz do tej samej rzeki?
- Ta prawda sprawdza suę wyłącznie w małżeństwie, ale nie w pracy. Polonię prowadziłem dwukrotnie, Salaminę na Cyprze nawet trzy razy. Prezesi klubów zawsze chcą mieć lepszego trenera niż mają w danej chwili. A kiedy zmienią trzech czy czterech, dochodzą do wniosku, że najlepszy był ten pierwszy.
- A czy reprezentacja Polski może mieć lepszego trenera niż Jerzy Engel?
- W tej pracy trzeba być skutecznym. Osiągnąłem sukces awansując do finałów mistrzostw świata. Twierdzę, że lepszego wyniku w Korei nie można było zrobić. Zrobiłem wielki błąd, nie mówiąc o tym przed wyjazdem. Liczyłem bowiem, że wszelkie braki nadrobimy jeszcze jedną ułańską szarżą. Gdybym wtedy powiedział prawdę, to chyba nadal pracowałbym z reprezentacją. Ale nie zatrzasnąłem za sobą drzwi do PZPN i rozstaliśmy się kulturalnie. Może jeszcze tam wrócę, kto wie?
- Można zatem zaryzykować, opierając się na kryterium skuteczności, że był pan najlepszym trenerem reprezentacji od czasów Antoniego Piechniczka?
- Ta klasyfikacja układa się sama, bo to wielkie imprezy klasyfikują trenerów. Jako pierwszy Polskę na wyżyny wprowadził Kałuża, potem był Górski, Gmoch, Piechniczek, a ja jestem w tej piątce. To dla mnie ogromny zaszczyt.
- Czyli żeby panu dorównać, trzeba awansować do Euro 2004?
- Na to wychodzi.
Głos WybrzeżaARTUR ST. ROLAK

Zobacz także

Opinie

Relacje LIVE

Najczęściej czytane