- 1 Hala AWFiS zamknięta. Szukają nowej (70 opinii)
- 2 Lechia o pieniądze do ministra na akademię (33 opinie)
- 3 Arka przedłużyła kontrakt z piłkarzem (15 opinii)
- 4 Żużlowcy bez toru. Lider: Przesunąć ligę (35 opinii)
- 5 Polska jedzie na Euro po karnych z Walią (88 opinii)
- 6 Ogniwo rzuci się w pościg za liderem
Rozmowa z Eugeniuszem Kijewskim
27 maja 2002 (artykuł sprzed 21 lat)
Krajowa Grupa Spożywcza Arka Gdynia
Najnowszy artykuł o klubie KGS Arka Gdynia
Trefl Sopot - Arka Gdynia 85:69. Żółto-czarni lepsi w derbach piąty raz z rzędu
- Srebrny medal wywalczony przed kilkoma dniami jest pana czwartym tytułem wicemistrzowskim. Czy ten sukces przyszedł panu najtrudniej?
- Chyba tak. Powiedzmy sobie szczerze, że dojście sopockiej drużyny do ścisłego finału po serialu nieszczęść i zdrowotnych perypetii, trzeba uznać za sukces. Zresztą największy w historii klubu z Sooptu.
- Czy strata Joe McNaulla oraz brak formy Michaela Ansleya po złamaniu ręki zadecydowały o tym, że jeszcze tym razem Śląsk był górą?
- Dla mnie była to ogromna strata. Nie tylko chodzi o ich umiejętności, ale o fakt, że od początku sezonu zgrywaliśmy się, poznawaliśmy zagrywki taktyczne. To był dla nas ogromny uszczerbek. Ten fakt na pewno ułatwił zadanie Idei. Zresztą, by nie szukać daleko, zastanówmy się, jak wrocławski zespół prezentowałby się bez Michaela Wrighta czy Michaela Hawkinsa.
- Nie uniknął pan krytyki. Nie brakowało głosów, zwłaszcza po kontuzji McNaulla, że zbyt pochopnie pozbył się pan Piotra Szybilskiego.
- Piotrek miał zapis w kontrakcie, że ma reprezentować formę sprzed kontuzji w ubiegłym sezonie. Naocznie mógł się pan przekonać, że nie był on przez zawodnika realizowany. Kto mi da gwarancję, że z Szybilskim doszlibyśmy do finału? Czy pokryłby równie skutecznie Aleksandra Kula z Anwilu Włocławek, jak zrobił to Gary Alexander? Jestem człowiekiem, który nie rozpamiętuje podjętych decyzji. Sport ma to taka dziedzina, w której nie można zbyt długo oglądać się za siebie.
- Po odejściu "Bila" i kontuzji "Józka" pod koszem zrobiła się sporych rozmiarów wyrwa. Kiedy pojawiła się opcja zatrudnienia Alexandra?
- Początkowo Alexander był przymierzany do roli zmiennika McNaulla. Gary prezentuje zupełnie inny styl gry niż JOe. Wchodząc do walki z ławki miał łamać założenia przeciwników przyzwyczajonych do gry McNaulla. Taka odmiana miała utrudnić im zadanie. Czas pokazał, że Alexander wyrósł na podstawowego centra. Amerykanin przyszedł na miejsce Szybilskiego i wypadł od niego lepiej.
- Braliście go w ciemno. Nie dość, że nie wiedzieliście jak teraz gra, to były nawet obawy, czy nie przyjedzie do Sopotu z nadwagą. Gary sprzed pięciu lat miał być tylko wspomnieniem. To było spore ryzyko.
- Ale on już u nas grał, a dodatkowo jego agent zapewniał nas, że koszykarze nic nie stracił ze swej dynamiki i trzyma wagę. Gdyby słowa agenta nie pokrywały się z prawdą, pobyt Alexandra w Sopocie nie trwałby dłużej niż 48 godzin.
- Alexander przez pięć lat nic nie stracił ze swej żywotności. Ansleyowi wystarczyło zaś siedem tygodni przerwy, by nie tylko zatracić skuteczność, z której słynął, ale także zupełnie zgubić formę.
- Najważniejszą rolę odegrała tu jego psychika. Gdyby złamał lewą rękę, to przypuszczam, że jego powrót na boisko po kontuzji wyglądałby zupełnie inaczej. Przed odniesieniem momentu kontuzji jego największym atutem były rzuty, zwłaszcza trzypunktowe. Przecież zdobywał średnio ponad 16,5 punktu w meczu. Gdy powrócił do gry, okazało się, że z jego rzucaniem będzie problem. Było za mało czasu, by ręka doszła do normalnej dyspozycji. Mieliśmy nadzieję, że będzie inaczej, jednak natury nie można przeskoczyć. Michael widział, że z ręką są kłopoty i zaczęło mu brakować pewności siebie.
- Ansley ma za sobą grę w NBA. Dlaczego więc kontuzja pozbawiła tego doświadczonego gracza odporoności psychicznej?
- Ten 35-letni skrzydłowy na pierwszym treningu po kontuzji nie mógł nawet dorzucić do kosza! Było źle. Rozmawialiśmy z nim o tym, zaordynowaliśmy dodatkowe ćwiczenia, masaże. Później zaczął trafiać w obręcz, wykorzystywać rzuty wolne, jednak zabrakło mu dwóch tygodni na dojście do pełnej dyspozycji. Za 14 dni byłby Ansleyem sprzed kontuzji.
- W tym sezonie jeszcze bardziej aniżeli w poprzednim zaufał pan graczom z Bałkanów. Grali Chorwaci, Jugosłowianin. Polacy okupowali z reguły ławkę rezerwowych. To kolejny zarzut, którego pan nie uniknął.
- Dla mnie najważniejsze było osiągnięcie wytyczonego celu. Podobnie jak w przypadku Szybilskiego, nie zastanawiam się dziś, co by było, gdybym stawiał na innych zawodników. Dla mnie nie ma takiego tematu.
- Mieliśmy szeroką kadrę, jednak z reguły stawiał pan na wypróbowanych graczy. Tomasz Wilczek pojawiał się na boisku incydentalnie, prawie zapomnieliśmy, że członkami kadry są Daniel Blumczyński czy Bartosz Potulski.
- Na pewno nie graliśmy tylko sóstką czy siódemką grczy. Korzystałem z całej kadry. A dlaczego niektórzy grali więcej, a inni mniej? Tak musi być. Proszę spojrzeć na futbol. Davor Suker, chorwacki król strzelców poprzednich mistrzostw świata, występował w Realu Madryt w roli rezerwowego.
- Niektórzy zawodnicy czuli się przez pana dyskryminowani...
- Nie ma możliwości, by 12 ludzi grało po 20 minut.
- Josip Vranković w pełni wywiązał się z roli lidera zespołu, jednak także jego rodacy Igor Milicić, Alan Gregov oraz Jugosłowianin Dragan Marković chieli grać w zespole pierwsze skrzypce. Jak udało się panu okiełznać ich temperamenty i wyciągnąć z nich to, co najlepsze?
- Przed plagą kotuzji było wspaniale. Później nie zabrakło zwątpienia. Musieliśmy kilka meczów przegrać, by to wszystko na nowo poukładać, odbudować się psychicznie. Wszyscy musieli uzbroić się uzbroić w cierpliwość.
- Czy miał pan problemy z południowcami na treningach?
- Absolutnie nie było żadnych kłopotów.
- Czy był pan dla nich typem coacha z twardą ręką, czy też trenerem-kumplem?
- Na linii trener - zawodnik nigdy nie może być układu typu "jesteśmy kumplami".
- W drodze do finału kibice Prokomu bujali się na huśtawce nastrojów. 3:2 z Legią Warszawa w pierwszej rundzie play off, 3:2 z Anwilem Włocławek w drugiej rundzie. Wynik identyczny, ale nastroje kibiców jakże inne.
- W meczu w Warszawie graliśmy bez trzech zawodników z pierwszej piątki. Kiedy wypadł ze składu Vranković, było tego już za dużo. Poza tym moi zawodnicy po dwóch wygranych z Legią w Sopocie myśleli, że w stolicy rywale nam się poddadzą i chyba ich zlekceważyli.
Zespół z Warszawy pięknie walczył, wytrzymał nasz napór w obronie i zasłużenie wygrał. A Anwil? Przed sezonem był niemal pewnym faworytem do finału. A my mieliśmy jeszcze poczekać, bo "ten Prokom to przecież taki młody klub". Tak się mówiło. Realia okazały się inne. Wykonaliśmy plan, a Anwil się skompromitował.
- W czwartym meczu, we Włocławku, mieliście dużo szczęścia. Przegrywaliście już różnicą 15 punktów. Czy powoli godził się pan z porażką?
- 15 punktów to nie tak dużo. Gdybyśmy tyle tracili do rywala cztery minuty przed końcem meczu, to miałbym problem. Ale to było na początku trzeciej kwarty. Od 30 lat żyję koszykówką i wiele już widziałem. Zawsze wierzę do końca.
- Z Ideą jednak przegraliśmy jedanak szybciej aniżeli w ostatnim, piątym meczu...
- Decydujący był drugi mecz. Mimo porażki wierzyłem w dwa zwycięstwa w Sopocie. Nie udało. By zwyciężyć w finale, musieliśmy zatem wygrać trzy mecze pod rząd, a to było już bardzo trudne. Trudne, ale nie niemożliwe.
- W ciągu krótkiego okresu pracy w Sopocie osiągnął pan sukcesy, których mogą panu pozazdrościć inni trenerzy ekstraklasy. Spodziewał się pan takiej hossy podczas pracy w Prokomie?
- Staram się podchodzić do pracy profesjonalnie. To podejście pokryło się z profesjonalnym klubem. Trafiłem na grupę ludzi, którzy stanowili jedność w dążeniu do celu. Do tego doszła odpowiednia selekcja graczy i wyniki musiały przyjść. Sprawdziły się moje słowa, że każdy, kto przyjedzie do Sopotu na mecz, będzie miał duże problemy z odniesieniem zwycięstwa. Chciałbym przede wszystkim podziękować Ryszardowi Krauze, Kazimierzowi Wierzbickiemu, Tadeuszowi Szelągowskiemu, pracownikom klubu oraz wszystkim tym, którzy ściskali za nas kciuki przez cały sezon.
- Tytuł wicemistrza Polski daje nam...
- ... prawo startu w Pucharze Europy bez eliminacji, w sześciozespołowej grupie. Zagramy więc co najmniej dziesięć pojedynków.
- Rywale będą znacznie silniejsi, aniżeli w Pucharze Koraca. Zapewne szykuje pan poważne wzmocnienia zespołu.
- Na razie odpoczywam na łonie rodziny. Od tego tygodnia rozpoczynam pracę nad budową drużyny na nowy sezon.
- Oznacza to, że najważniejszy ruch transferowy działacze Prokomu już wykonali. Pracuje pan dalej...
- Przyznaję, że jestem po wstępnych rozmowach z prezesem Szelągowskim. Umowa będzie podpisana na rok.