• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Rozmowa z Kamilem Jakubiakiem, piłkarzem Unii Tczew

13 sierpnia 2002 (artykuł sprzed 21 lat) 
- Wrócił pan do Tczewa po siedmiu latach tułaczki po polskich klubach. Co to oznacza?
- Nie planowałem powrotu. Przyjechałem do rodziny i usłyszałem, że Unia awansowała do trzeciej ligi. Moje sprawy nie toczą się dobrze. Warszawska Polonia z nieznanych mi powodów skreśliła mnie. Mimo że łączy mnie kontrakt z tym klubem aż do czerwca 2005 roku, już od kilkunastu miesięcy działacze Polonii lekceważą moją osobę. Lepiej opisałbym ten stan innymi słowy, ale rozumiem, że w gazecie nie wypada. Nie wiem, co wydarzy się w Tczewie. Przeżyłem już tyle nagłych zwrotów, że na wszystko biorę poprawkę. Na razie cieszę się, że zwycięstwem na inaugurację sprawililiśmy radość tylu kibicom. Nawet nie wiem, jak szefowie klubu załatwili mój transfer. Do tej pory nie wiem, jakim cudem rok temu trafiłem do Kołobrzegu. Polonia zapłaciła za mnie górę szmalu (chodzi o kwotę 250 tysięcy złotych, spłaconą z poślizgiem, ale co do grosza z pieniędzy od Canal+ - przyp.star.), a nie robi nic, aby zachować szansę na odzyskanie chociażby połowy inwestycji. Bo ile jestem wart jako trzecioligowiec? Polonia nawet palcem nie kiwnie, o wszystko muszę prosić, sam znajduję kluby. Sytuacja naprawdę jest pogmatwana. Nie zamierzam składać obietnic, nigdy tego nie robię, jednak zdaję sobie sprawę z oczekiwań względem mojej osoby. Rozpocząłem właśnie ósmy sezon na boiskach trzeciej ligi i dotąd tylko raz, gdy byłem młokosem w macierzystej Wiśle, zdarzyło się, abym strzelił w sezonie mniej niż dziesięć goli. Teraz marzy mi się strzelić tyle jesienią. Może to objaw naiwności liczyć w mojej sytuacji, że jeszcze wrócę do ekstraklasy? Jednak nie tracę nadziei. Mam 27 lat.
- Wątek Polonii jest intrygujący. Naprawdę nic pan nie wie? Jak prezes Romanowski może tak marnować pieniądze?
- Może nie wie, że istnieję. Moje dokumenty szurnięto pod szafę, Polonia nie płaci mi. Proszę uwierzyć, nie rozumiem jaki sens ma sytuacja, w której czuję się niczym krowa na uwięzi. W listopadzie miną dwa lata, jak nie gram w pierwszej lidze, ale daję głowę, że oferta z innego klubu spotkałaby się z ceną zaporową. Nadeszła pora, gdy muszę zacząć działać w PZPN.
- I pomyśleć, że pański debiut w ekstraklasie w barwach mistrza Polski, okraszony dwoma golami, wywołał sensację. "Piłka Nożna" ogłosiła pana odkryciem miesiąca.

- Pamiętam pytania dziennikarzy, czy nie odbije mi woda sodowa, a ja byłem już na to za stary. Media podniecały się bardziej niż ja. Do Warszawy ściągnęli mnie Dariusz Wdowczyk i Andrzej Wiśniewski. Od ręki podpisałem zawodowy kontrakt na cztery i pół roku. Zadebiutowałem w pierwszym składzie po tygodniu treningów! Atmosfera w klubie była znakomita. Klubów, w których grałem bądź byłem testowany, trochę się nazbierało. Czułem wsparcie i akceptację. Przyjechałem przecież tylko z trzeciej ligi, z małego Świnoujścia. Do końca rundy zagrałem we wszystkich spotkaniach, strzeliłem gola w ćwierćfinale Pucharu Ligi. Zimą nie chciałem zginąć w tłumie, po ładnych kilku latach przeszedłem profesjonalny cykl przygotowań. Niestety, to był początek mojego koszmaru. Chociaż z przybycia trenera Mikulskiego początkowo byłem zadowolony. On pracował w Szczecinie, więc musiał mnie znać, wiedzieć, że strzelałem sporo bramek w barwach Floty. Niebawem okazało się, że przyjechał do stolicy z zamiarem walnięcia mnie obuchem w głowę. Na obozie w Chorwacji rzucił do mnie kilka takich tekstów, i to w obecności kolegów, że gdyby to działo się podczas następnego zgrupowania, we Włoszech, to na bank doszłoby do spięcia. Siedziałem cicho, bo łudziłem się, że będę grać.
- Ponoć Mikulski wziął do siebie krytykę za to, że przegapił Jakubiaka w Szczecinie. Również pan o tym wspominał przed kamerami.
- Szkopuł w tym, że po jego odejściu moje położenie zmieniło się tylko na chwilę. Werner Liczka, chyba jeszcze niezorientowany w temacie, dawał mi szansę w grach kontrolnych, aby raptem, przed ostatnim sparingiem, odesłać mnie na rozruch z udziałem zawodników po kontuzjach. Tego lata Janusz Białek w ogóle nie zainteresował się nazwiskiem Jakubiak.
- Zaprawdę sprawa jest zdumiewająca. Wierzyć się nie chce, że ofiara jest czysta jak łza.
- Już za młodu zrozumiałem, że piłkarz nie ma szans w pojedynku z działaczami. Ileż razy kłócono się o moją kartę. Jeśli nikt za zawodnikiem nie wstawi się, to właśnie tak to wygląda.
- Rok temu zabiegała o pana Arka Gdynia.
- Szczerze mówiąc, nie ma o czym mówić. Takie sytuacje zaczęły mnie denerwować. Dzwoni gość z jakiegoś klubu i pyta, czy nie chciałbym u nich grać. Grzecznie odpowiadam, że najpierw trzeba porozumieć się z Polonią, a następnie proszę, aby zadzwonili do mnie jeszcze raz, aby dali mi znać. Proszę zgadnąć, czy dzwonią.
- A kiedyś grał pan w naszej kochanej Lechii...
- Trener Brzyski wyciągnął mnie z Tczewa, gdy uczyłem się w ósmej klasie podstawówki. Przez półtora roku siedziałem w szkolnej ławce z Marcinem Mięcielem. Działo się to w Zespole Szkół Elektrycznych. W latach 1989-90 grałem w reprezentacji Gdańska, która sięgnęła po złote medale w Pucharze Kuchara i Pucharze Michałowicza. W 1992 roku postanowiłem wrócić do Wisły, ponieważ znudziła mi się gra na lewej obronie. Młody człowiek jest elastyczny, gotów pełnić różne zadania, ale zaczęło to już mi przeszkadzać. W Tczewie rodził się wtedy bardzo mocny zespół juniorów. Moim partnerem w ataku był Zbyszek Grzybowski.
- Zanim trafił pan do Świnoujścia, grał pan w Petrochemii, Jezioraku oraz Aluminium.
- To były raczej epizody, w Koninie zaliczyłem zaledwie dwa występy. W tych klubach grały nazwiska. Wreszcie mama zadzwoniła z informacją, że mam się stawić po bilet do wojska.
- Bardzo późno poszedł pan w kamasze.
- Krótko przed 22. urodzinami. To efekt dwóch odroczeń z powodu szkoły. Wiadomość o wojsku sprawiła, że nogi ugięły się pode mną. Nie uśmiechała mi się służba wojskowa. Wzorem Grzybowskiego próbowałem zaczepić się w Zawiszy, jednak początek 1997 roku był akurat momentem, gdy w bydgoskim klubie mieli ważniejsze sprawy na głowie. Ratunkiem okazała się Flota. Zadzwonił prezes, który dobrze wiedział, że gram i że upomniała się o mnie armia. Poprosiłem o czas do namysłu, choć tak naprawdę nie było się nad czym zastanawiać. Nie minął tydzień, a zaproponowali wykupienie mojej karty. To też mi pasowało, bo z dotychczasowym właścicielem, osobą prywatną, jakoś mi się nie układało. W Świnoujściu spędziłem cztery lata i to był dobry czas.
Głos Wybrzeża

Opinie

Relacje LIVE

Najczęściej czytane