• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Stacja przekaźnikowa

Stanisław Rajewicz
30 grudnia 2002 (artykuł sprzed 21 lat) 
To chłopak z Sopotu, a ledwie garstka kibiców z Trójmiasta widziała go na boisku. Stał się znany po transferze do Legii, lecz już dziś, po rocznym pobycie w Danii, ma więcej występów w tamtejszej superlidze niż naszej ekstraklasie. W listopadzie skończył 21 lat, gra z "10" w reprezentacji olimpijskiej. Święta spędził w rodzinnym domu. Reportera "Głosu" zaprosił do uroczej knajpki "Przystań" w Dolnym Sopocie, kilka kroków od morza. Szum fal nie mógł zagłuszyć intrygującej opowieści o błyskotliwej karierze.

- Najlepiej zacząć od początku. Wróćmy do stycznia 2000 roku. Twoje przejście z KP Sopot do Legii to był niezły numer.
- Chciałem grać w Legii i upierałem się przy wyjeździe do Warszawy, mimo że - jak słyszałem - nagle zainteresowała się mną Arka i oferowała dużo więcej niż klub ze stolicy, ponoć sto tysięcy. Chciałem i już, aczkolwiek równocześnie zakładałem, że rozpocznę od występów w rezerwach. Jednak trener Kubicki, wówczas opiekun drugiego zespołu Legii, powiedział mi po dwóch treningach: "Ty w rezerwach grać nie będziesz". Nagle więc znalazłem się w kadrze wielkiej Legii. Zieliński, Czereszewski, Murawski, Karwan, Mięciel, Citko, Piekarski. Znałem ich, jak każdy kibic, z telewizji i nie wiedziałem, co mam robić. Mówić "dzień dobry" czy podchodzić do każdego i podawać rękę?
- Byłeś jeszcze juniorem. Czy w Sopocie zdążyłeś zadebiutować w seniorach?
- Grałem w piątej lidze, może z sześć razy.
- Nie zapominam o talencie, ale, przyznasz, jest z ciebie farciarz.
- Oczywiście, w takich chwilach trzeba mieć szczęście, a powiem, że i później fortuna nie opuszczała mnie. Krótko po przyjściu do Legii, w klubie zaczęły mnożyć się kontuzje i doszło do tego, że zacząłem wiosnę od debiutu w Pucharze Polski, a już w pierwszym meczu ligowym siedziałem na ławce rezerwowych. W trzecim, przeciwko Amice, wybiegłem na boisko, choć piłki nie zdążyłem kopnąć.
- Przypomnij kulisy transferu.
- Trener Budziwojski zaprosił do nas pana Olędzkiego z Legii. Ten zobaczył mnie w akcji i niebawem ściągnął do Warszawy. Czterech chłopaków z Polski, wśród nich jeden sopocianin, stawiło się na wewnętrzny sparing rezerw z juniorami. Powiem, że harowałem w środku niesamowicie. Opłaciło się. Franciszek Smuda, który oglądał mecz, rzekł: "Podoba mi się ten Mazurkiewicz. Bierzemy tylko jego". Ot, cała historia. Przy okazji podziękuję tym, którym zawdzięczam najwięcej. Pierwszemu trenerowi, Zbigniewowi Szymanowskiemu oraz mojemu tacie i Józefowi Kamińskiemu, który miał największy wpływ na mój rozwój. Właśnie we trójkę ugadaliśmy, że lepiej od razu wyjechać do Legii niż przenieść się za miedzę, do Arki. Transfer z Gdyni nie byłby taki łatwy. Z tego samego powodu wcześniej nie zostałem w Lechii, do której byłem wypożyczony jako junior młodszy. Generalnie, przykro to mówić, trzeba stąd uciekać, byle prędko. Tutaj nie ma gdzie grać. Widzę to po moim przyjacielu, Arku Kupcewiczu, z którym spędzę Sylwestra. Podpisał kontrakt z Arką, ale chyba będzie zmuszony poszukać szczęścia w innym klubie drugiej ligi... Po debiucie w pierwszej lidze natychmiast otworzyły się przed mną bramy reprezentacji, którą wcześniej znałem z kilku nic nie znaczących konsultacji.
- Tyle że twój klub zarobił tylko 35 tysięcy złotych.
- W niedalekiej przyszłości miało się okazać, że zarobił dużo więcej. Zresztą Legia też uzyskała niezłą przebitkę. KPS zadbał o to, czego nie dopilnowano, gdy z Sopotu do Lechii przechodził Jarek Bieniuk. Umowa transferowa została mądrze obwarowana. Dziesięć procent od następnego transferu, jeśli dojdzie do niego w ciągu trzech lat. Wzięło się z tego ponad sto tysięcy! Cieszyłem się, że w taki sposób pomogłem klubowi, który mnie wychował. Jakiś zespół trampkarzy pojechał dzięki mnie na obóz. To takie ciepłe uczucie. Będąc w Sopocie pogrywam w halówce, choć oficjalnie nie mogę. Jednak nie potrafiłem zrezygnować z zabawy z młodszym bratem, Jarkiem, piłkarzem KPS oraz starymi kumplami.
- Ludzie w Polsce kojarzą cię z Legią.
- W skarbach kibica przy moim nazwisku zawsze i wszędzie będzie stać Sopot. Z Bieniukiem jest już nas dwóch takich. Znamy się z Ogniwa, gdzie trenowałem z chłopakami o dwa lata starszymi. Od razu przypomina mi się ostatnia kolejka sezonu 2000/01. Graliśmy we Wronkach i były momenty, że Jarek przejmował mnie do krycia. Podszczypywał mnie i krzyczał, abym tak nie harcował. Obaj graliśmy z numerem 13! Strzeliłem wtedy gola, pierwszego w lidze. Fajne czasy...
- To były ostatnie miłe chwile w Warszawie?
- Uważani za fachowców ludzie z zewnątrz mówili, że nie grałbym gorzej od Vukovicia bądź Majewskiego, jednak trener Okuka nie widział mnie w składzie. Jakoś ten pan nie ma serca do młodzieży, bo przecież także Wróblewski, Mierzejewski i Jarzębowski utracili swoje pozycje. W tym sezonie Saganowski musiał długo czekać na swoją szansę. Wiem, że jesienią nie wszystkim legionistom podobało się, iż grają jednym składem. To ogromny wysiłek... Ale zostawmy to. Byłem wkurzony, tym mocniej, że w czasie przygotowań Okuka dawał mi grać i sprawiał wrażenie zadowolonego. Występy w rezerwach, które dla wszystkich były zmorą i które tak naprawdę wypromowały jedynie Jarzębowskiego - na krótko, jak się okazało - nie interesowały mnie. Poszedłem porozmawiać z prezesem, który też był zdziwiony tą sytuacją. Koniec końców, zadzwoniłem do agenta i oświadczyłem mu, że na gwałt potrzebuję klubu, w którym będę grać.
- Śmiało sobie poczynałeś, jak na młodzieńca z dorobkiem trzynastu gier w ekstraklasie.
- Sam stawiam przed sobą wysokie wymagania. U trenera Smudy, osoby trudnej we współżyciu, przeszedłem twardą szkołę. Chciałem powiedzieć piekło, ale ugryzłem się w język. (śmiech) U niego jest dyscyplina, wszyscy chodzą jak w zegarku, nawet starszyzna. Smuda potrafi ubliżyć, ale uważam pracę z nim za przełomową. Jeśli mam zrobić karierę, to musi się to stać zanim ukończę 24 lata. Jeśli do tego czasu nie osiągnę wysokiego pułapu, pozostanę takim sobie piłkarzem, średniakiem. Muszę więc grać. To bezwzględny warunek sukcesu. Oczywiście, są wyjątki, jak chociażby długi rozwój kariery Piotra Nowaka, jednak w futbolu coś takiego zdarza się bardzo rzadko. Co prawda, miałem ważny kontrakt, jednak akurat klub przeżywał kłopoty finansowe. Korzystna sprzedaż Mazurkiewicza, a równolegle Kowalewski przechodził do Szachtara, pasowała działaczom. Szybko dostałem z ligi cztery oferty. W tym samym czasie odezwali się ludzie z Aarhus. Trenerem bramkarzy jest tam warszawianin Maciej Wasiliuk, a przez moment grał bramkarz Legii, Maciej Łykowski. Wiedział, że szukam klubu. Po raz kolejny los był mi przychylny. Wszystko potoczyło się jak z bicza strzelił. Duńczycy działali błyskawicznie. Edwardowi Klejndinstowi, selekcjonerowi kadry 2004, zależy, abym grał, więc maksymalnie przyspieszył w PZPN wydanie certyfikatu. To prawdziwy przyjaciel każdego kadrowicza.
- Zdążyłeś na końcówkę rundy jesiennej, a do końca sezonu walczyliście o utrzymanie.
- Utrzymaliśmy się ledwo ledwo. Nie chwaląc się, miałem wejście smoka. W debiucie z Aalborgiem, wiceliderem, wygraliśmy na jego boisku 4:1, a ja strzeliłem gola z trzydziestu metrów. Nazajutrz trafiłem na czołówki dzienników ukazujących się w Aarhus, moja twarz była na reklamach gazet przed kioskami i stacjami benzynowymi. Niezwykłe przeżycie. W następnej kolejce graliśmy z Broendby, późniejszym mistrzem. Przegraliśmy, ale zdobyłem bramkę na 1:1. W czterech pierwszych meczach trzykrotnie pokonywałem bramkarzy, toteż radość była ogromna.
- Jednak i tam, jak czytaliśmy, miałeś trudniejsze chwile.
- Pech chciał, że gorszy okres nastąpił, gdy przyjechali mnie obserwować przedstawiciele Anderlechtu. Dobrą reklamę zapewnił mi udział w turnieju nadziei olimpijskich w Tulonie. Równocześnie mówiło się, że pytał o mnie Ajax. Zagrałem w meczu ligowym na własne ryzyko, jeszcze będąc chorym. Wypadłem słabo. Belgowie pocieszali, mówili, że wiedzą o tym, że przyjadą jeszcze raz, ale potem nie mieli po co przyjeżdżać. Dzwonili z pytaniem, czy zagram, a ja im na to, że nowy szkoleniowiec odstawił mnie. Wraz z nim przybyli nowi gracze, wielokrotny reprezentant Danii, Brian Steen-Nielsen oraz kadrowicz ze szwedzkiej młodzieżówki, notabene wypożyczony z Manchesteru United, toteż trener stawiał na swoich ludzi.
- Pewnie znowu zacząłeś działać.
- Jasna sprawa. Poszedłem do prezesa z pytaniem, o co chodzi. Kupili mnie za duże pieniądze, z zamiarem przyszłego zarobku, a nie dostaję szansy gry. A trzeba wiedzieć, że pieniądze na mój transfer wyłożyło kilku biznesmenów. Klubu nie było stać na taki wydatek. Ostatecznie wróciłem do składu i tegoroczna jesień generalnie nie była zła. Jestem na plusie. Z reprezentacją olimpijską wygraliśmy oba mecze eliminacyjne. Jest dobrze. Właśnie z myślą o niej muszę dbać o pozycję w klubie. Jeśli nie będę grać, dziennikarze natychmiast zaczną zadawać panu Klejndinstowi niewygodne pytania. Kadra jest dla mnie bardzo ważna. To może być odskocznia do wielkiej kariery. Wiedzą o tym wszyscy młodzi piłkarze w Polsce.
- Mało wiemy o lidze duńskiej.
- Dwanaście klubów, trzy rundy każdy z każdym. Poziom zbliżony do polskiej ligi. Kilka mocnych drużyn i... reszta. Gra sporo młodzieży, nie to co u nas. Gra się inaczej, nie tylko w rozumieniu taktyki, ale przede wszystkim dlatego, że wszystko opiera się na szybkości. Maksymalne tempo przez cały mecz. Nie ma chwili wytchnienia. Grając w Legii miałem czas, aby rozejrzeć i dopiero rzucić dobrą piłkę. Tam nie ma mowy o zwlekaniu. Naturalnie zaplecza duńskiego futbolu nie da się porównać z naszym. Gdy przyjechałem do Aarhus, prezes prosił, abym nie przestraszył się bazy treningowej, najgorszej w superlidze. Ta najgorsza baza to między innymi pięć trawiastych boisk treningowych. Trenujemy zresztą w klubowym ośrodku. Stadion mamy od święta, co bardzo mi się podoba. Paradoksalnie Duńczycy, zwolennicy medycyny naturalnej, są w tyle, jeśli chodzi o kwestie medyczne. Kiedy piłkarz złapie kontuzję, leczy się go standardowo, nie przyspiesza sztucznie powrotu na boisko. U nas, przynajmniej w kadrze, od razu dostajesz zastrzyk, od razu pigułki. Duńczycy są zapatrzeni w futbol wyspiarski, czerpią z niego wszystkie dobre rzeczy. Bywa, że i te złe. Celem każdego młodego zawodnika jest wyjazd do klubu Premier League. Piłkarze podpisują umowy z agentami operującymi na rynku angielskim. Kluby nie blokują transferów. Mój kontrakt jest ważny jeszcze przez cztery lata, ale, po namyśle, nie wpisałem do niego sumy odstępnego. Jeśli zgłosi się markowy klub, nie będzie kłopotu z wykupieniem.
- Kto jest twoim menedżerem?
- Nie mam agenta, choć sam Martin Dahlin proponował mi współpracę. Nie ufam menedżerom. Nasłuchałem się od wielu chłopaków, dużo opowiadał mi Marc Rieper, były drugi trener Aarhus, ongiś znakomity reprezentant Danii. Przyjąłem prostą zasadę - gość znajduje klub, załatwia transfer, uzgadnia warunki kontraktu, a potem dostaje prowizję. Nie chcę stałej współpracy. I tak każdy dba o swój interes.
- Jakie atuty ma liga duńska dla młodego piłkarza z Polski?
- Spojrzenie na kwestie finansowe zależy od tego, skąd przybywasz. W Legii miałbym niewiele gorzej. Tam obowiązują wysokie podatki. Jednak w sensie promocyjnym zrobiłem wyraźny krok do przodu. Dania to znakomite miejsce na zaznajomienie się z biznesem, na poznanie europejskiej piłki. Dania stanowi jakby stację przekaźnikową.
- Aarhus to...
- Miasto portowe, dlatego czuję się w nim doskonale. Kocham morze. To drugi ośrodek w kraju, po Kopenhadze. Można porównać go do Gdyni, mieszka tam ćwierć miliona ludzi. Na mecze z drużynami ze stolicy nasz stadion zapełnia się do ostatniego miejsca. To 22 tysiące kibiców. Podczas innych gier widownia się waha w granicach 8-10 tysięcy. Jest zatem dla kogo grać. Tym przyjemniej, że atmosfera w trakcie spotkań przypomina tę z Anglii. Oklaskiwane jest każde dobre zagranie. Duńscy kibice cieszą się zasłużoną sławą. W Aarhus są jakby częścią AGF. Piłkarze często spotykają się z członkami fanklubu, mamy obowiązkowe mityngi z dziećmi.
- Jak żyjesz?
- Wygodnie i spokojnie. Klub wynajął dla mnie mieszkanie, wynajął też samochód, skromny, bo punto, ale tam nikt nie ocenia ludzi po samochodzie. Ludzie pędzą do pracy na rowerach, panowie w garniturach, panie w szpilkach, śmiesznie to wygląda. Moi bogatsi koledzy jeżdżą zwykłymi autami. Inna sprawa, że w Polsce samochody są znacznie tańsze. W kontrakcie zaznaczyłem, aby klub opłacał moje przeloty do Polski i z powrotem. I to tyle.
- Mieszkasz sam?
- Mam dziewczynę. Rok temu w Warszawie poznałem Gosię, studentkę z Siedlec. Zrobiła licencjat na uniwersytecie i teraz kontynuuje naukę na duńskiej uczelni. Doskonale rozumiemy się, więc zależało mi, aby dołączyła do mnie. Niebawem wybieramy się na kurs języka duńskiego. Późno? Tam wszyscy mówią po angielsku!
- Co w nowym roku?
- Najpierw wyjeżdżamy na Gran Canarię. Potem jadę z reprezentacją na zgrupowanie do Chorwacji, a następnie z kolegami z klubu, do Malagi, już na zasadniczy obóz. Bo styczniowy wypad ma raczej charakter poznawczy. Będziemy sobie truchtać.
- Czego ci życzyć?
- Tyle samo szczęścia, ile miałem dotąd.
Głos WybrzeżaStanisław Rajewicz

Zobacz także

Opinie

Relacje LIVE

Najczęściej czytane