W środowisku skoków zapanowała moda na krytykę. Prezes polskiego związku mówi o niewykonanym planie podczas Turnieju Czterech Skoczni, trener Heinz Kuttin odgryza się, że trudno mu się dogadać z kilkoma działaczami, Adam Małysz i Aleksander Herr mają żal do jury, że w Willingen w ogóle nakazało rozgrywanie konkursów, a Norwegowie i Austriacy kłócą się o kombinezony. Tylko Szwajcarzy poszli sobie spokojnie na piwo.
W tym sezonie nasi zawodnicy mieli osiągnąć dwa szczyty formy. Pierwszy miał mieć miejsce na przełomie roku podczas TCS. Drugi ma nadejść w lutym, na mistrzostwa świata.
- Byłoby 100 procent planu, gdyby trzech naszych zawodników zadomowiło się w finałowej trzydziestce. Postawione trenerowi Kuttinowi zadanie zostało wykonane co najwyżej w 70 procentach. Oczywiście, za to nie jest odpowiedzialny tylko szkoleniowiec. Przecież to nie on skacze, lecz prowadzeni przez niego zawodnicy. Oni muszą wykazać minimum zaangażowania i profesjonalnego podejścia do treningu, by mówić o dobrym poziomie i formie. Kto mógł przypuszczać, że Mateusz Rutkowski, który był brany pod uwagę jako druga siła napędowa po Małyszu, zawiedzie - ocenia
Paweł Włodarczyk, prezes Polskiego Związku Narciarskiego.
Jedna z niemieckich gazet pisze o konflikcie na linii
Kuttin - Apoloniusz Tajner. Jej zdaniem dyrektor sportowy i były selekcjoner miałby się wtrącać do codzinniej pracy treningowej, co rodzi kłótnie...
- Są w PZN ludzie, z którymi trudno się dogadać, i ja tego nie ukrywam. Ale Polo do nich nie należy - dementruje te doniesienia Kuttin.
Austriak spodziewa się, że kolejna fala związkowej krytyki dosięgnie go po konkursie drużynowym w Willingen. Polacy w sobotę zdołali wyprzedzić jedynie Kazachów. A przecież 10 miesięcy temu powierzając Kuttinowi kadrę liczono po cichu, że zrobi z nią to co z juniorami, którzy przed rokiem zostali sensacyjnymi drużynowymi mistrzami świata.
- Jestem rozczarowany wydarzeniami w Willingen, ale nie wynikami, tylko tym, że oba konkursy ciągnięto na siłę. Tu nie skakanie na nartach było najważniejsze, lecz show. Sport był na drugim planie - mówi szkoleniowiec biało-czerwonych.
W sukurs przychodzi mu
Małysz. - Niemożliwa jest rywalizacja przy tak zmiennych warunkach. Jedni mieli wiatr pod narty, inni z tyłu, a jeszcze inni dostawali mocne podmuchy z boku. Nie wiem dlaczego, ale prześladuje mnie chyba jakiś pech. Co z tego, że chciałem pofrunąć jak najdalej, skoro mnie ściągało w dół - skarży się Adam.
Krytyki jury nie szczędził również
Alexander Herr. Ale trudno się dziwić jego rozgoryczeniu, skoro z powodu kontuzji czeka go półroczny rozbrat ze skokami.
- Najpierw liczy się show, a dopiero potem my - skoczkowie. Prędkość wiatru wahała się w przedziale 2-11 m/s. Przeprowadzenie zawodów w takich warunkach było całkowitym szaleństwem - podkreślał Niemiec, który miał upadek po najdłuższym skoku w konkursie drużynowym.
Trener nie stanął po stronie zawodnika.
- Warunki były ciężki, ale nie zagrażały bezpieczeństwu - ocenił
Peter Rohwein, trener kadry niemieckich skoczków. Nie narzekali także Szwajcarzy. Indywidualnie
Andreas Kuettel stanął na podium, a
Simon Ammann był siódmy.
- Jeszcze raz udowodniłem, że gdy w skoki wkładam serce, mogę być na czele. Po takich wynikach obowiązkowo trzeba iśc na piwo - zapewniał ten pierwszy.
Przy kuflu Helweci zapewne nie spotkali
Miki Kojonkoskiego i Tonni Innauera. Szkoleniowiec reprezentacji Norwegii zaatakował Austriaków za manipulacje przy kombinezonach.
- Mam przeczucie, że zaczyna się znowu taka sama gra jak przed dwoma laty - stwierdził Kojonkoski, nawiązując do kombinezonów znacznie obniżonych w kroku, co zdecydowanie zwiększało powierzchnię nośną
- To są fałszywe zarzuty i burza w szklance wody. Przed dwoma laty nie zaczynaliśmy żadnej gry, bo nie było żadnych reguł dotyczących kombinezonów - ripostował dyrektor sportowy Austriackiego Związku Narciarskiego.