• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Rozmowa z Heleną Pilejczyk

Mart.
8 lutego 2002 (artykuł sprzed 22 lat) 
Igrzyska w Salt Lake City są dla Heleny Pilejczyk doskonałą okazją powrotu do wspomnień. Mijają 42 lata od czasu, kiedy 30-krotna mistrzyni Polski w łyżwiarstwie szybkim sięgnęła po brązowy medal na olimpiadzie w Squaw Valley w wyścigu na 1500 m. Olimpijski 1960 rok był udany dla panczenistki Olimpii Elbląg...

- Oj, był bardzo udany - wraca pamięcią pani Helena. - Zanim pojechałam na igrzyska, które odbywały się w lutym, jeszcze pod koniec stycznia sięgnęłam po srebro w mistrzostwach świata w Essersund. To był najwspanialszy okres w mojej karierze - dodaje 40-krotna rekordzistka kraju.

- Wielu sportowców nie jest w stanie w ciągu jednego sezonu przygotować dwóch szytów formy. Pani udało się to w ciągu zaledwie dwóch tygodni?!

- Byłam zmuszona. Mistrzostwa świata były dla mnie ostatnią szansą na wywalczenie olimpijskiej przepustki. Bardzo chciałam jechać. Tak bardzo, że sięgnęłam po wicemistrzostwo świata. Pewnie gdybym nie była przyparta do muru, w Essersund w ogóle bym nie wystartowała.

- W Squaw Valley poszła pani za ciosem.

- I tu potrzebowałam motywacji. Dał mi ją wcześniejszy znakomity występ Elwiry Seroczyńskiej. W kraju wygrywałam z nią na każdych zawodach. Powiedziałam sobie, że nie może być tak, że tu role się odwrócą. Jak się nie po raz pierwszy okazało, igrzyska rządzą sie swoimi prawami.

- Dlaczego na następnych igrzyskach w Innsbrucku nie było znacznie gorzej. Oczekiwania były bardzo duże.

- To prawda. Dzisiaj dochodzę do wniosku, że zostałyśmy przetrenowane przez trenera Kazimierza Kalbarczyka, który doprowadził nas do sukcesów na poprzednich igrzyskach. Były zgrupowania w Ałam Acie, Wiedniu, szwedzkim Volan Dalen. Trenowałyśmy ciężko. Przed wyjazdem do Austrii, na konferencji prasowej porównano nasze aktualne wyniki z pporzednimi. Okazały się gorsze. Trener twierdził, że jesteśmy niedotrenowane. Ja uważałam, że przetrenowane. Skutkiem tego były odległe miejsca. Tamten start to stracona szansa.

- Dzisiaj złoty medalista olipjski może liczyć między innymi na sto tysięcy złotych nagrody z PKOl. Czym panią obdarowano za brązowy medal?

- Przede wszystkim walczyłam po to, by nie zawieść kibiców. Nie myślałam o gratyfikacjach finansowych. A co otrzymałam? Z PKOl. trzy tysiące złotych, które nie były równowartością dzisiejszych złotówek. Ze związkowej centrali - komplet sztućców dla sześciu osób oraz ekspres do kawy. Z firmy Zamech w Elblągu, gdzie byłam zatrudniona, dostałam palmę w doniczce. Nigdy jednak nie zapomnę tego powitania. Orkiestry, kwiatów, wiwatów.

- I wciąż pani wygrywa!

- Co prawda, tylko w zawodach weteranów, ale zawsze są to zwycięstwa. Ostatnio triumfowałam w Hamar. Jest to o tyle łatwiejsze, że startuję w dość sędziwej grupie wiekowej, więc o wygrane jest mi łatwiej. Bez biegania na łyżwach nie mogłabym żyć.

- Czy po trzydziestu latach posuchy polski sportowiec sięgnie wreszcie po medal w zimowych igrzyskach olimpijskich?

- Liczę na to, że amerykańska ziemia będzie dla nas znów szczęśliwa. Igrzyska rządzą się swoimi prawami. Nie można rezerwować dla Kanadyjczyków, Amerykanów czy Holendrów wszystkich medali. Pawła Zygmunta stać na sprawienie niespodzianki w biegach na pięć i dziesięć kilometrów.

- Szefem misji olimpijskiej w Salt Lake City jest elblążanin Kazimierz Kowalczyk, były prezes Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego. Czy panczeniści mogą sobie coś obiecywać po jego obecności na tej imprezie?

- Nie wiem. Kiedyś mówiłam sobie, że zakończę karierę wtedy, gdy w Elblągu pojawi się sztuczny tor. Trenowałam 17 lat, ale obiektu nie wybudowano. Nawet nie mam pojęcia, czy to kiedykolwiek się stanie.

- Ile godzin dziennie będzie pani kibicować polskim olimpijczykom?

- Nieustannie, a przed telewizorem około czterch godzin.
Głos WybrzeżaMart.

Opinie

Relacje LIVE

Najczęściej czytane