• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Przemysław Miarczyński dla "Głosu"

Jacek Główczyński
20 kwietnia 2004 (artykuł sprzed 20 lat) 
Zmęczony, ale zadowolony wrócił z Turcji Przemysław Miarczyński. Srebrny medal wywalczony przez sopocianina w windsurfingowych mistrzostwach świata w klasie Mistral stawia go w gronie głównych pretendentów w polskiej reprezentacji do olimpijskiego podium. Popularny "Pont" cztery miesiące, które pozostały do igrzysk, zamierza poświęcić wyłącznie na trening. Jeśli wystartuje, to już tylko raz, w Sopocie...

- Regaty były bardzo meczące, a wszystko przez warunki, w jakich przyszło nam rywalizować. Gdy byliśmy przed mistrzostwami na dwutygodniowym zgrupowaniu, nie było żadnych kłopotów z waiatrem. Czy z północy, czy z południa wiało 4-6 stopni w skali Beauforta. Można powiedzieć - moje warunki. Ale gdy przyszło walczyć o medale, wiatr osłabł. Między wyścigami trzeba było długo oczekiwać na start. Zdarzało się, że ruszlaiśmy z samego rana i czekaliśmy przez trzy godziny na sygnał. Ale to wcale nie gwarantowało, że wyścig się odbędzie. Zdarzało się, że sędziowie przerywali bieg w jego trakcie - mówi Miarczyński.

- Do Turcji pojechałeś w glorii mistrza świata. Jak spoglądasz na to, co się stało: zdobyłeś srebro czy straciłeś tytuł?
- Skłamałbym, gdyby powiedział, że nie chciałem wygrać. Ale w mistralu czołówka jest tak duża, że każde miejsce na podium w mistrzowskich regatach jest wielkim sukcesem. Ponadto miałem tym trudniej, że dla wielu ekip była to ostatnia kwalifikacja przed igrzyskami. To na te regaty przygotowywali szczyt formy. Byłem w tej komfortowej sytuacji, że nie musiałem wszystkiego stawiać na jedną kartę. Mogłem nawet poeksperymentować. Przed mistrzostwami zmieniłem na przykład sprzęt.
- Gdyby nie Miarczyński, mistrzostwa świata zamieniłyby się w mistrzostwa... Francji. Sukces Bontempsa jest niespodzianką?
- Spodziewałem się, że Francuzi będą w gazie, bo oni eliminowali się przed igrzyskami. Mają pięciu wspaniałych zawodników, z których każdy mógłby być w Atenach na podium. Bontemps był na pewno faworytem, choć ja po cichu kibicowałem Hugetowi. Nicolas przygotowywał się poza reprezentacją i chciał udowodnić, że w pojedynkę też można przygotować olimpijską formę. Niewiele mu zabrakło. Skończył z brązem, a przez pierwsze dni był liderem.
- Gdyby o kolejności decydowały biegi finałowe, byłbyś nadal mistrzem. Ale liczyły się także eliminacje, a w drugim dniu miałeś 12 i 18 miejsce. Co się stało?
- Generalnie zabrakło wiatru, nie było go prawie wcale. Wyniki mogły być lepsze tylko przy większej dozie szczęścia, ale fortuna tego dnia odwróciła się ode mnie.
- Najprzyjemniejszy moment, poza podium i dekoracją, to z pewnością ostatni wyścig, który Polacy wygrali dubletem...
- Jadąc na pierwszy znak, wiedziałem, że jeszcze ktoś jest z przodu, ale dopiero po zwrocie zobaczyłem, że to Piotrek. Bardzo się ucieszyłem. Wzajemnie sobie pomagamy w treningach. Aby w tej konkurencji dojść do wyników trzeba mieć u boku kogoś, z kim można ścigać się codziennie.
- Na finiszu Myszka ustąpił Miarczyńskiemu?
- Nic z tych rzeczy. Nie było żadnego układu, bo myśleliśmy, że nie jest to... ostatni bieg. Niestety, kolejne starty trzeba było odwołać. Tym samym nie mogłem powalczyć o mistrzostwo, a Piotrek o awans z dziewiątego na ósme miejsce, które gwarantowałoby mu stypendium na przyszły rok.
- Do igrzysk pozostały cztery miesiące. Jak wykorzystasz ten czas? Co możesz poprawić?
- Zamierzam skoncentrować się na treningach. Jeśli wystartuję, to tylko w sopockich mistrzostwach Europy. Techniki na pewno nie zmienię, bo na to trzeba lat. Mogę wycisnąć nieco z wagi, zejść z 79 do 76-75 kilogramów. Czeka mnie także praca przy sprzęcie, z czterech desek muszę wybrać tę najlepszą. Będzie jeszcze czas sprawdzić się w Atenach. Przed igrzyskami pojadę tam na zgrupowanie.

Opinie

Relacje LIVE

Najczęściej czytane