• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Rozmowa z Przemysławem Miarczyńskim

Jacek Główczyński
16 października 2003 (artykuł sprzed 20 lat) 
Przemysław Miarczyński został nominowany przez Międzynarodową Federację Żeglarską do tytułu żeglarza roku 2003. Do końca miesiąca 114 narodowych federacji, które zrzeszone są w ISAF głosować może na 15 zawodników i 13 zawodniczek. Ogłoszenie wyników zaplanowano 12 listopada w Barcelonie. Atutem deskarza SKŻ Hestia Sopot jest złoty medal z mistrzostw świata w klasie Mistral oraz przede wszystkim styl, w którym sięgnął po prymat. Popularny "Pont" u wybrzeży Kadyksu wygrał osiem z dziesięciu wyścigów. Jego przewaga była tak wielka, że nie musiał już nawet startować w finałowym biegu.

- Tytuł dla ciebie musiał kiedyś przyjść, gdyż byłeś najlepszy w kategorii juniorów, a w seniorach już przed dwoma laty dopłynąłeś do srebra zarówno w mistrzostwach Europy, jak i w mistrzostwach świata. Jednak łatwość, z jaką wygrałeś była zdumiewająca. Także dla ciebie?
- Rzeczywiście były halsówki, że mijałem i po kilkunastu rywali. W generalnej klasyfikacji wygralem z dużą przewagę. Ale tak naprawdę w żeglarstwie zawsze może coś się wydarzyć. Jeden protest, czy falstart ścinał z nóg już niejednego faworyta. Dlatego do ósmego wyścigu szedłem na całość, a w dwóch ostatnich startach zacząłem się asekurować. Tak naprawdę w to, że jestem mistrzem świata uwierzyłem po zakończeniu regat. A może dopiero wówczas, gdy stałem na najwyższym stopniu podium i słuchałem hymnu polskiego? Później też było bardzo fajnie. Zgodnie z rutyałem należnym mistrzowi zostałem... wrzucony do basenu.
- Przez Kadyks droga prowadziła na igrzyska do Aten. Ostatecznie udało ci się pogodzić oba cele, to znaczy zdobyłeś złoto i olimpijski paszport. Czy można je zważyć? Co ma większą wartość?
- Byłem w Sydney. To coś wspaniałego startować na igrzyskach. Robiłem wszystko, aby tam powrócić. Co więcej chcę pojechać do Aten nie tylko po to, aby zaliczyć start, czy poprawić ósme miejsce z 2000 roku. Jako mistrz świata muszę mieć aspirację walki o złoto. Tak. Z pewnością igrzyska są najważniejszą. Odbywają się wszak tylko raz na cztery lata, gdy mistrzostwa są co sezon. Zresztą niewiadomo, jaka klasa wejdzie do programu olimpijskiego w 2008 roku. Skoro tyle lat poświęciłem Mistralowi, to chciałbym zdeskontować ten wysiłek sukcesem w Atenach.
- W Mistralu liczą się nie tylko umiejętności. Ważny, kto wie, czy nie równie ważny jest wiatr. Niektórzy nawet twierdzą, że na Mistrala jesteś za ciężkie, a pełnie klasy pokazałbyś dopiero w Formule Windsurfing, gdybyś tej specjalności się poświęcił. Co o tym sądzisz?
- Na pewno w Formule byłoby mi lepiej. Tam odpowiadałbym zarówno wagą jak i wzrostem. Nawet mógłbym przytyć. Teraz się odchudzam. Nie ma żadnej drakońskiej diety, ale przed najważniejszymi startami odmawiam sobie na przykład słodyczy, które na co dzień lubię. Przed Kadyksem zbiłem wagę do 77 kilogramów, a generalnie staram się nie przekroczyć 80 kilogramów.
- W Kadyksie rzeczywiście wiało tak jak chciałeś?
- To były idealne dla mnie warunki. Bałem się, że któregoś dnia się obudzę i wiatr osłabnie, a wtedy o zwycięstwo będzie znacznie trudniej. Moja przewaga była tak wielka, że zawodnicy w trakcie regat zdali się być pogodzeni ze złote dla mnie. Często powtarzali, że podczas wyścigu widzą mnie tylko na... starcie. Jednak upatrywanie sukcesu tylko w odpowiednim wietrze, byłoby dużym uproszczeniem. Myślę, że na to złoto złożyło się wszystko po trochu. Solidnie pracowałem przy sprzęcie, nie oszczędzałem się podczas treningu fizycznego, a także nie zaniedbałem kwestii przygotowania psychicznego. Wiele zawdzięczam trenerowi, Pawłowi Kowalskiemu.
- W jakim stopniu mobilizowała ciebie do większego wysiłku rywalizacja z Piotrem Myszką. Przed mistrzostwami świata to gdańszczanin przewodzi w wyścigu o igrzyskach.
- Przy tej okazji powinienem Piotrkowi podziękować. Dodał rywalizacji o Ateny rumieńców, w kraju miałem się z kim ścigać. Ale gdy przychodziło do międzynarodowych regat, nie było dla mnie ważne, czy rywalizuje z Polakiem czym zawodnikiem innej nacji. Z każdym z nich trzeba było wygrać.
- Nokaut, bo tak trzeba określić to co zrobiłeś z rywalami, może odebrać im na dłużej motywację do walki z tobą?
- Obawiam się, że będzie dokładnie odwrotnie. Gdy szok i zaskoczenie minie, zapewne będą jeszcze bardziej zmobilizowani, aby dobrać się mi do skóry. Z drugiej strony takich rzeczy tak łatwo się nie zapomina. Respetk wobec mnie zapewne pozostanie.
- Przyjdzie im to o tyle łatwiej, że wielu z nich doskonałe warunki do żeglowania ma przez cały rok. Tymczasem w Polsce praktycznie już się nie pływa. Może czas, abyś zamienił Sopot na cieplejszy ląd, jak to w lekkoatletyce uczynił niegdyś Robert Korzeniowski, uciekając do Francji?
- Mam nadzieję, że kalendarz startów i przygotowań tak zostanie ułożony, iż pod tym względem dorównam rywalom. Aby tak się stało, nie muszę się wyprowadzać z Sopotu. Zresztą niedawno się tutaj wprowadziłem. Z rodzinnego Przymorza przeniosłem się do Perły Bałtyku w grudniu 2000 roku. Cieszę się, że tak się stało. Nie sądzę, aby w innym mieście władze miasta tak często i w takim miły sposób dawały mi do zrozumienia, że na mnie liczą.
- Pamiętam ciebie sprzed ośmiu lat. Spotkaliśmy się w seidzibie SKŻ, gdy przywiozłeś tytuł mistrza świata z węgierskiego Balatonu. Co oprócz - kolejnych sportowych laurów - wydarzyło się w tym czasie?
- Usamodzielniłem się. Od 1996 roku praktycznie sam się utrzymuje. Wyprowadziłem się od rodziców. W stosunku do kolegów i znajomych mam nadzieję się nie zmieniłem. Sodówka mi nie grozi. Od siedmiu lat mam tę samą dziewczynę. Kasia Prygiel też startuje w Mistralu, ale ciężko jej się przebić, gdyż jest poza kadrą olimpijską.
- Zapomiałeś też dodać, że dla braci żeglarskiej z "Pontona" przeistoczyłeś się w "Ponta". Dlaczego?
- Wielu myśli, że to pseudonim od "pompowania", do którego często uciekają się żeglarze, aby płynąc szybciej. Czytelnikom "Głosu" zdradzę, że prawda jest zupełnie inna. Do SKŻ trafiłem rok po moim bracie Jarku. Byłem wówczas może nie gruby, ale na pewno okrągły. Do tego stopnia, że gdy ktoś kiedyś zawodał - "Ponton". Tak już zostało. Późnie wyrosłem, o pilnowaniu wagi już wspomniałem, a zatem pseudonim nieco się przeżył. Skrócono go. Stanęło na "Poncie". Wszyscy wiedzą, o kogo chodzi.

Zobacz także

Opinie

Relacje LIVE

Najczęściej czytane