Bez owijania w bawełnę - stał się bohaterem najdziwniejszego posunięcia transferowego Arki. Przemawia za tym kilka argumentów. Mimo że nie jest typem gracza, który był najbardziej potrzebny, podpisał kontrakt już w przeddzień ostatniego meczu żółto-niebieskich w sezonie 2002/03, kiedy mało który piłkarz z Olimpijskiej znał swą przyszłość. Podpisał kontrakt dwuletni, jakiego później nie zaproponowano żadnemu innemu nowemu arkowcowi...
Za jego kandydaturą stał
Marek Kusto. Jego nazwisko praktycznie jest obce kibicowi z Trójmiasta. Sylwetka wzbudza respekt. Niewysoki, ale mocarny. Próżno szukać sukcesów w jego dossier. Dużo daje do myślenia mnogość przystanków w jego karierze, również 11 żółtych kartek (i jedna czerwona) w poprzednim sezonie. Dla porównania - najostrzej grający gdynianin (
Serocki) miał ich 7. Na dodatek to rodowity Ślązak. Zebrawszy to wszystko postanowiliśmy poznać go bliżej, zanim drużyna wyjechała do dalekiego Świeradowa.
- Dwa tygodnie temu, w rodzinnych Tychach, urodził mi się syn, Mikołaj - opowiada
ARTUR TOBOREK.
- To moje drugie dziecko. Dominika ma sześć lat. Przeprowadzka do Gdyni, nad morze, na pewno im posłuży. Decydując się na Arkę, myślałem przyszłościowo, o rodzinie. Jestem z moją żoną już jedenasty rok, ale ślub wzięliśmy dopiero w ostatniego Sylwestra.- To jakby koresponduje z przebiegiem pańskiej kariery. Do tej pory nigdzie nie zatrzymał się pan na dłużej. Czyżby wreszcie stabilizacja - i życiowa, i sportowa?
- Zawsze lubiłem zmiany, nie wzdragałem się przed zmianami klubów. Jeśli otrzymywałem propozycję i czułem, że to mi się opłaci, przyjmowałem ją. W Gdyni od początku była rozmowa na temat dwuletniej opcji i to mi akurat odpowiadało. Gdynia obiecuje znacznie więcej niż małe, ciasne Opoczno.
- Czy w kontrakcie znajduje się punkt przewidujący rozwiązanie go przed terminem?- Nie. Dlaczego? Myślę tylko, że dobrym pretekstem do renegocjacji byłby awans Arki do ekstraklasy.
- Ma pan na myśli podwyżkę?- Można to różnie interpretować...
- W młodym wieku wyjechał pan za granicę.- W Danii spędziłem dwa lata, potem osiem miesięcy w Niemczch. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że to był błąd. Wyjechałem za wcześnie, nieprzygotowany mentalnie. Za szybko oderwałem się od rodziny. Towarzyszyła mi wprawdzie dziewczyna, po ośmiu miesiącach kursu dość swobodnie porozumiewałem się językiem duńskim, ale to nie było to. Mimo że interesowały się mną Stal Mielec i Siarka Tarnobrzeg, transfer do Ikast, wówczas beniaminka I ligi, był wyborem mojego menedżera. To było latem 1994 roku. Akurat spadłem z GKS Tychy do III ligi, o czym między innymi przesądziła porażka z Bałtykiem w Gdyni. Moje występy w Kopenhadze zwróciły uwagę znacznie lepszego klubu, z Aarhus. Dotarłem z nim do finału krajowego pucharu, choć w decydującym meczu nie usiadłem nawet na ławce rezerwowych. Przeważnie byłem rezerwowym. Na mojej pozycji grał tam Martin Joergensen, dziś gwiazda Serie A. Grali też reprezentanci Toefting i Piechnik oraz Norweg Havard Flo. Po sezonie zaproponowano mi dodatkową pracę, co w duńskich klubach, nie do końca zawodowych, jest rzeczą normalną. Człowiek był młody, myślał innymi kategoriami, więc odmówiłem. Teraz pewnie postąpiłbym inaczej - tak jak legionista Arek Gmur, który osiedlił się w Danii na stałe. Zresztą podejrzewam, że zostalibyśmy tam, gdyby urodziło się dziecko. Ale to miało dopiero nastąpić. Nie udało mi się wypromować. Miałem szansę na debiut w reprezentacji młodzieżowej, lecz czegoś nie dopatrzył menedżer i okazja prysła.
- Pierwszy kontakt z polską ekstraklasą nie był zbyt fortunny.- Dwa miesiące trenowałem z Sokołem Tychy, ale jego działacze nie potrafili wydobyć z Niemiec mojego certyfikatu. Kiedy wreszcie to się udało i zadebiutowałem, klub akurat zbankrutował. Szybko przeniosłem się do Wisły Kraków, którą ratował przed spadkiem trener Łazarek. Właśnie z tamtych czasów pamiętał mnie pan Kusto, który też później obserwował mnie w bezpośrednich grach, chociażby Arki z Ceramiką.
- Dopiero po epizodzie w Wiśle zaczął pan prawdziwe podróżowanie. Opoczno, Radomsko, Czechowice, Czeladź, Ostrowiec. Intryguje nas ta Walcownia.
- To był klub IV ligi. Grałem tam, ponieważ chciałem wykupić swoją kartę. Pewien gość powiedział, że odda mi ją, jeśli przez rok będę bronił barw Walcowni. Po sezonie zachował się po dżentelmeńsku i mogłem już sobie poszukać lepszego klubu. Jeszcze po drodze do KSZO, zahaczyłem z kilkoma kolegami o Czeladź. Próbowaliśmy pomóc tej drużynie utrzymać się w III lidze.
- Dlaczego, po dwóch udanych sezonach, wyniósł się pan z Ostrowca? Czyżby podejrzewał nadchodzący upadek klubu?- Nie. Miałem nadzieję na występy w lidze izraelskiej. Byłem w jednym drugoligowcu, a także Hapoelu Beer Szewa, dokąd trafili Tarachulski i Jezierski. Jednak mój wyjazd nie był załatwiony jak należy. Trener Małowiejski z KSZO nie mógł czekać do ostatniej chwili na moją decyzję, więc wypadłem z zespołu. Wróciłem do kraju na tydzień przed inauguracją i ponownie wylądowałem w Opocznie.
- Ceramiką zaczął akurat rządzić grający prezes, Mirosław Stasiak...- To rzeczywiście nietypowy układ, ale skoro Stasiak wydaje na klub własne pieniądze, ma prawo robić to, co mu się podoba. On się bawi futbolem. Był wypłacalny i solidny, więc nikt w drużynie nie protestował, nikt nie chciał oglądać drzwi. Wszyscy wiedzieli, kto rządzi. Że nie od trenera zależy skład.
- Na jakiej pozycji będzie pan grał? Na lewej pomocy?- W drugiej linii na pewno tak, ale nie jako skrajny zawodnik, bo ta rola jest mi zupełnie obca. Grałem jako defensywny pomocnik, myślę, iż poradzę sobie też jako rozgrywający.