- 1 Kiedy awans Arki? Dobrotka na dłużej (99 opinii)
- 2 Wszyscy siatkarze pożegnani. Został trener (4 opinie)
- 3 Lechia: gratulacje, derby, transfery (110 opinii)
- 4 Gdański hokeista "rozbił" gwiazdy NHL (9 opinii)
- 5 Trefl w półfinale. Sprzedaż biletów (32 opinie)
- 6 Niższe ligi. Siódma wygrana z rzędu TLG (7 opinii)
Floret do ręki, dyplom do szuflady
27 maja 2003 (artykuł sprzed 21 lat)
Rozmowa z Wojciechem Szuchnickim
Wojciech Szuchnicki zwyciężył w premierowej edycji Pucharu Polski Sietom Tour we florecie. Z czterech turniejów podopieczny Stanisława Szymańskiego wygrał dwa, a w dwóch stawał na najniższym stopniu podium. Sukces sportowy gdańszczanina idzie w parze z naukowym. Na Wydziale Inżynierii Lądowej Politechniki Gdańskiej zdobył właśnie tytuł magistra inżyniera.
- Tylko nieliczni potrafią godzić sport wyczynowy ze studiami innymi niż AWF. Jak długo walczyłeś równocześnie na planszy i na politechnice?
- Od 1995 roku. Przez pierwsze cztery lata szedłem jak burza. Od drugiego roku miałem indywidualny tok studiów, otrzymywałem stypendium naukowe. Przed igrzyskami w Sydney poprosiłem o roczny urlop, aby jak najlepiej przygotować się do występu olimpijskiego. Ostatecznie do Australii nie pojechałem, a po przerwie było trudno wrócić na uczelnię. Co prawda, absolutorium zdobyłem już przed rokiem, ale dopiero groźba cofnięcia na ostatni rok studiów i koniecznośc zdawania reaktywacyjnych egzaminów, zmobilizowały mnie do obrony pracy dyplomowej.
- Poza tytułami magistra i inżyniera, jaki zdobyłeś zawód?
- Jestem specjalistą od budownictwa lądowego. Mógłbym na przykład przydać się w... Iraku.
- Ale sprzątać po reżimie Hussajna lub na jakąś inną budowę się nie wybierasz?
- Na razie dyplom pójdzie do szuflady. Jeszcze chce pobawić się floretem. Nie wykluczam, że spróbuje też sił na drugim fakultecie.
- Pobawić się floretem? Fechtmistrz Stanisław Szymański twierdzi, że pod względem umiejętności sportowych dorównujesz zawodnikom ze światowej czołówki.
- Znam tę opinię. Myślę, że do potwierdzenia jej za granicą potrzeba mi jednego dużego sukcesu. Myślałem, że takimi zawodami będzie Puchar Świata w Szanghaju. W Chinach w turnieju drużynowym wygrywałem z aktualnym mistrzem świata i złotym medalistą sprzed roku, indywidualnie - nie to, że wygrałem, ale wręcz zbiłem zawodnika, który wygrał Puchar Świata przed tygodniem... Niestety, potem przyplątała się kontuzja.
- W efekcie zabrakło ci punktów, aby pojechać na mistrzostwa Europy, a i występ w mistrzostwach świata stoi pod dużym znakiem zapytania?
- To jest rok walki o olimpijską kwalifikację dla drużyny. Jako że we wszystkich turniejach byłem w zespole i na ogół nie zawodziłem, liczę, iż związek zrobi wyjątek i wystawi mnie na mistrzostwach świata, mimo że kilku punktów brakuje. Jeśli nie, to nie złożę broni. Trzymać będę kciuki za kolegów, a jeśli im się powiedzie i Polska będzie mogła wystartować w Atenach, to zrobię wszystko, aby wywalczyć miejsce w ekipie na igrzyska.
- Wyniki Sietom Tour na pewno podniosły cię na duchu?
- Oczywiście. Zwycięstwo w cyklu jest nagrodą za równą formę przez ponad pół roku. Cieszę się podwójnie, bo ostatnio w kraju mi się nie wiodło. Po zdobyciu tytułu indywidualnego mistrza Polski w 1999 roku, w pucharowych zawodach byłem tylko dwa razy drugi i raz trzeci.
- Przed finałem Sietom Tour miałeś taką przewagę nad rywalami, że już awans do półfinału dawał ci triumf. Z taką świadomością walczy się łatwiej czy może trudniej?
- Starałem się o tym zapomnieć i koncentrować na każdej kolejnej walce. Jednak zerkałem na to, co robi Mocek. Ale życzyłem mu jak najlepiej.
- Sietom Tour to nowość w polskiej rzeczywistości. Jak oceniasz ten cykl?
- Uważam, że osobom, które doprowadziły do tego przedsięwzięcia, należą się słowa uznania. Floret mocniej zaistniał w mediach, a i zawodnicy, choć to nie był podstawowy motor naszych poczynań trochę zarobili. Ja - około 5 tysięcy, co jak na rzeczywistość szermierczą jest sporą sumą.
Wojciech Szuchnicki zwyciężył w premierowej edycji Pucharu Polski Sietom Tour we florecie. Z czterech turniejów podopieczny Stanisława Szymańskiego wygrał dwa, a w dwóch stawał na najniższym stopniu podium. Sukces sportowy gdańszczanina idzie w parze z naukowym. Na Wydziale Inżynierii Lądowej Politechniki Gdańskiej zdobył właśnie tytuł magistra inżyniera.
- Tylko nieliczni potrafią godzić sport wyczynowy ze studiami innymi niż AWF. Jak długo walczyłeś równocześnie na planszy i na politechnice?
- Od 1995 roku. Przez pierwsze cztery lata szedłem jak burza. Od drugiego roku miałem indywidualny tok studiów, otrzymywałem stypendium naukowe. Przed igrzyskami w Sydney poprosiłem o roczny urlop, aby jak najlepiej przygotować się do występu olimpijskiego. Ostatecznie do Australii nie pojechałem, a po przerwie było trudno wrócić na uczelnię. Co prawda, absolutorium zdobyłem już przed rokiem, ale dopiero groźba cofnięcia na ostatni rok studiów i koniecznośc zdawania reaktywacyjnych egzaminów, zmobilizowały mnie do obrony pracy dyplomowej.
- Poza tytułami magistra i inżyniera, jaki zdobyłeś zawód?
- Jestem specjalistą od budownictwa lądowego. Mógłbym na przykład przydać się w... Iraku.
- Ale sprzątać po reżimie Hussajna lub na jakąś inną budowę się nie wybierasz?
- Na razie dyplom pójdzie do szuflady. Jeszcze chce pobawić się floretem. Nie wykluczam, że spróbuje też sił na drugim fakultecie.
- Pobawić się floretem? Fechtmistrz Stanisław Szymański twierdzi, że pod względem umiejętności sportowych dorównujesz zawodnikom ze światowej czołówki.
- Znam tę opinię. Myślę, że do potwierdzenia jej za granicą potrzeba mi jednego dużego sukcesu. Myślałem, że takimi zawodami będzie Puchar Świata w Szanghaju. W Chinach w turnieju drużynowym wygrywałem z aktualnym mistrzem świata i złotym medalistą sprzed roku, indywidualnie - nie to, że wygrałem, ale wręcz zbiłem zawodnika, który wygrał Puchar Świata przed tygodniem... Niestety, potem przyplątała się kontuzja.
- W efekcie zabrakło ci punktów, aby pojechać na mistrzostwa Europy, a i występ w mistrzostwach świata stoi pod dużym znakiem zapytania?
- To jest rok walki o olimpijską kwalifikację dla drużyny. Jako że we wszystkich turniejach byłem w zespole i na ogół nie zawodziłem, liczę, iż związek zrobi wyjątek i wystawi mnie na mistrzostwach świata, mimo że kilku punktów brakuje. Jeśli nie, to nie złożę broni. Trzymać będę kciuki za kolegów, a jeśli im się powiedzie i Polska będzie mogła wystartować w Atenach, to zrobię wszystko, aby wywalczyć miejsce w ekipie na igrzyska.
- Wyniki Sietom Tour na pewno podniosły cię na duchu?
- Oczywiście. Zwycięstwo w cyklu jest nagrodą za równą formę przez ponad pół roku. Cieszę się podwójnie, bo ostatnio w kraju mi się nie wiodło. Po zdobyciu tytułu indywidualnego mistrza Polski w 1999 roku, w pucharowych zawodach byłem tylko dwa razy drugi i raz trzeci.
- Przed finałem Sietom Tour miałeś taką przewagę nad rywalami, że już awans do półfinału dawał ci triumf. Z taką świadomością walczy się łatwiej czy może trudniej?
- Starałem się o tym zapomnieć i koncentrować na każdej kolejnej walce. Jednak zerkałem na to, co robi Mocek. Ale życzyłem mu jak najlepiej.
- Sietom Tour to nowość w polskiej rzeczywistości. Jak oceniasz ten cykl?
- Uważam, że osobom, które doprowadziły do tego przedsięwzięcia, należą się słowa uznania. Floret mocniej zaistniał w mediach, a i zawodnicy, choć to nie był podstawowy motor naszych poczynań trochę zarobili. Ja - około 5 tysięcy, co jak na rzeczywistość szermierczą jest sporą sumą.