Rozmowa z Tomaszem Pacesasem
- Pojedynku na ambicje pomiędzy mną a trenerem Urlepem w sobotę nie było. No, może chciałem mu pokazać, że zrobił błąd nie zostawiając w Anwilu po poprzednim sezonie wielu podstawowych zawodników - mówi
Tomas Pacesas. Dzięki wyśmienitej grze doświadczonego Litwina w decydującym spotkaniu z Anwilem Włocławek w półfinale Era Basket Ligi Prokom Trefl Sopot po raz trzeci w historii awansował do ścisłego finału.
- To był twój najlepszy mecz w sezonie?
- Może punktowo, ale ja nie prowadzę żadnych statystyk. Jeśli kibice twierdzą, że zagrałem bardzo dobrze, to niech tak zostanie. Na pewno nie będzie tak, że teraz będę chodził i mówił: "Widziałeś jak zagrałem w sobotę?". To byłoby bez sensu.
- Pokonałeś Anwil, z którym zdobyłeś tytuł mistrzowski w ubiegłym sezonie. Na jaki podtekst wskażesz tu palcem?
- Nie było żadnych podtekstów. Trener Urlep chciał, że bym grał w jego drużynie w tym sezonie, jednak wybrałem Prokom. Do Urlepa nigdy nic nie miałem, zawsze ceniłem jego umiejęność motywania zawodników. Może miałem żal, że nie zostawił w zespole najlepszych graczy. To był błąd.
- Czy bez ciebie Prokom wygrałby sobotni mecz?
- Trudne pytanie, ale chyba tak. Myślę, że moja pewność siebie, gra, moje punkty rozładowały psychiczne napięcie, które owładnęło kilku naszych graczy. Prokom, to zespół złożony z doświadczonych koszykarzy, jednak presja wywierana na trenerów i zawodników była duża.
- Tym meczem udowodniliście, że w najważniejszych momentach rywalizacji z Ideą Śląskiem trener Eugeniusz Kijewski powinien stawiać na Litwinów?
- Na pewno z rodakami łatwiej się porozumieć, ale wyraźnego rozgraniczenia tu nie ma. Jeśli dzień ma Polak, to gramy na niego, jeśli Serb - to na niego. Najważniejsza jest drużyna i jej zwycięstwo. Drużyna, klub, to jest firma, w której indywidualne sukcesy nie mają wielkiego znaczenia.
- Mecz oglądał Ryszard Krauze. Dobry moment wybrałeś na mistrzowską grę...
- Bardzo dobrze, że na nasze mecze przychodzi człowiek, który płaci nam pensje, utrzymuje nas. Chyba nie był zawiedziony tym, co widział. Z drugiej strony, to nie jest tak, że ja, czy ktoś inny, gramy tylko dla sponsorów. Gramy dla tych, którym basket sprawia przyjemność.
- Po meczu kibice nosili cię na rękach. Pamiętasz jeszcze jak przyjęli cię na początku sezonu?
- Nie ma co wspominać. Czasami jest tak, że jednego dnia kibice cię kochają, drugiego odwracają się. Ze sportem wiążą się wielkie emocje. Po wielu latach kariery nabrałem do tego dystansu.
- Tym występem uczciłeś wejście Litwy do Unii Europejskiej?
- Litwy i Polski, chociaż dzięki różnicy czasowej weszliśmy godzinę szybciej. Zresztą od razu po meczu sprawdziłem, jak z tą Unią jest. Pojechałem do rodzinnego Alytusu. To tylko 450 kilometrów, cztery godziny jazdy. Rzeczywiście, granic nie ma.
- Jesteś nazywany złotym chłopakiem. W ostatnich trzech sezonach zdobywałeś trzy tytuły mistrzowskie z trzema różnymi klubami. Czy o wynik rywalizacji z wrocławianami nie powinniśmy się martwić?
- Trudno powiedzieć kto jest lepszy, bo Anwil i Śląsk to dwie różne drużyny. Anwil preferuje agresywną obronę, Śląsk stawia na doświadczenie i atak. Eliminując Anwil dokonaliśmy jednak wielkiej rzeczy. Takie zwycięstwo przed finałem nas wzmocniło. Nie wiem, jak będzie w tym roku, ale wierzę, że złoto dalej mnie lubi.