• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Wyjechać na rok

Artur St. Rolak
26 listopada 2002 (artykuł sprzed 21 lat) 
Przeciętny polski kibic nie dowiedziałby się o podnoszeniu ciężarów w wykonaniu kobiet, gdyby nie sukcesy Agaty Wróbel. A pani - jak pani trafiła na pomost?

- W 1996 roku Edward Tomaszek, mój obecny trener klubowy, namówił mnie do pójścia na siłownię. Zaczynałam od trójboju siłowego, a po może dwumiesięcznym treningu podnoszenia ciężarów wygrałam mistrzostwa Polski juniorek. I już nie chciało mi się chodzić na siłownię. Wróciłam w 1997 i wtedy naprawdę zaczęłam uczyć się techniki. Zostałam powołana na pierwsze zgrupowanie kadry.
- I zrobiła pani oszałamiającą karierę. 17 medali z igrzysk olimpijskich oraz mistrzostw świata i Europy.
- Nie wiem, nie liczę.
- W każdym razie to dorobek naprawdę imponujący. Czy są wśród nich medale bardziej lub mniej ważne?
- Wszystkie są ważne, ale największą radość sprawił mi właśnie ten zdobyty w Warszawie. Dlaczego? Bo po roku przerwy.
- A olimpijski? O nim też chyba myślała pani podczas walki z chorobą. Bo gdyby nie udało się wrócić do sportu, miałaby pani przynajmniej zapewnioną emeryturę.
- To akurat po głowie mi nie chodziło, bo myślałam tylko o tym, by znowu dźwigać.
- Podobno nie przepada pani za kamerami i mikrofonami, a tu masz babo placek - znowu sukces...
- Znowu trzeba gadać... Ale jak trzeba, to trzeba.
- Nie tylko dziennikarze stanęli w kolejce po wywiad. Również łowcy autografów nie mogli się do pani dopchać. Czy marzyła pani kiedyś, o tym by być wzorem dla młodszych, idolem? Czy w ogóle się pani tak czuje?
- Nie, absolutnie. Owszem, odniosłam sukces, ale jestem normalną dziewczyną. Choć być może jestem dla kogoś jakimś autorytetem, ale na co dzień o tym nie myślę.
- Wyjątkowo szybko przekonała się pani, że kariera sportowa, choćby najlepiej się zapowiadająca, przypomina bańkę mydlaną. Trafi się kontuzja albo ciężka choroba...
- To ciężkie doświadczenie o tyle, że to choroba mało znana i rzadko dająca się wyleczyć. Miałam sporo szczęścia.
- Co jeszcze - poza umiejętnością walki z przeciwnościami losu - dał pani sport?
- Bardzo wiele. Otworzył mi drogę na przyszłość. Mogę zrobić coś dla siebie, dla innych, mogę coś po sobie zostawić.
- Dla polskiej ekipy warszawskie mistrzostwa świata nie były przesadnie udane. Przed zawodami była pani jedną z niewielu kandydatek do medali. Kiedy nie dopuszczono do startu Aleksandry Klejnowskiej i Dominiki Misterskiej - praktycznie jedyną. Czuła pani na sobie odpowiedzialność za ogólny wynik całej reprezentacji?
- Na początku nic nie czułam, bo na znak protestu chciałam zrezygnować ze startu. Trenerzy przekonali mnie jednak, że to nic nie da, tylko rywalki się ucieszą. A stres, owszem, czułam, ale on mnie tylko mobilizuje.
- Lubi pani starty przed polską publicznością? Niektórym to przeszkadza.
- Lubię, bo to mnie mobilizuje. A przed samym startem potrafię się wyłączyć, nikogo nie widzę i nikogo nie słyszę.
- Do jakiej szkoły pani chodzi?
- Do technikum ogrodniczego. Z Olą Klejnowską do jednej klasy.
- W maju matura, potem mistrzostwa świata w Vancouver, będące kwalifikacją do igrzysk olimpijskich. W 2004 roku same igrzyska, potem znowu mistrzostwa jak nie świata, to Europy. Nie marzy pani o prawdziwych, błogich wakacjach?
- Oj, marzę! Mogłabym wyjechać na rok, ale nie da się.
- A gdyby dało się chociaż na dwa tygodnie, to...
- Pojechałabym jeszcze raz choćby do Australii, bo bardzo mi się tam podobało. Albo do Paryża. Albo na Bahamy.
- Trudno nie spytać o ulubione danie.
- Pierogi ruskie, spaghetti, w ogóle kuchnia włoska. Ale dieta nie pozwala.
- A szampan? W końcu to napój ludzi sukcesu.
- My nie pijemy dużo, prawie w ogóle nie pijemy. Można powiedzieć, że tylko okolicznościowo.
- Ale w Warszawie była okazja, a sukces trzeba jakoś uczcić.
- Byłyśmy w dyskotece. Wróciłyśmy bardzo późno i najlepiej na tym skończmy.
Głos WybrzeżaArtur St. Rolak

Opinie

Relacje LIVE

Najczęściej czytane