Dziesięć lat czekała Gdynia na tak dobry wynik najlepszej "jedenastki" w mieście. Na początku roku
Arka stała w grupie kandydatów do spadku, kończy go jako pretendent do awansu.
Cóż znaczy czwarte miejsce w drugiej lidze? Cóż znaczy dla przedstawicieli innych sportów zespołowych, koszykówki albo piłki ręcznej? Czy to nie dziwne, że raduje nas skromny sukces na zapleczu krajowej elity? Dziwne tylko pozornie, bo tak długo nań czekaliśmy. Jednak daleko bardziej istotny jest postęp, jaki dokonał się na obiektach GOSiR na przestrzeni dwunastu miesięcy. Niekoniecznie sportowy, bo żółto-niebiescy wciąż pozostają zwykłym, ligowym średniakiem. Rzecz w tym, że klub stoi na mocnych fundamentach, kształtowanych przez złotówki Prokomu oraz inwestycje GOSiR. Są jupitery, jest europejski monitoring, są tysiące kibiców, a co najważniejsze - powstały wreszcie boiska treningowe i odrodziło się szkolenie młodzieży w zaprzyjaźnionym MGKS.
To kwestie fundamentalne, o których zapominano w Gdańsku, gdy wymyślano kolejne fuzje. Właśnie sukcesy na tym polu mogą owocować następnymi, na boisku. Z tego czerpiemy nadzieję, acz nie bezkrytycznie. Albowiem polityka spółki wciąż opiera się na produktach gotowych, nie ma w sobie koniecznego w sporcie elementu ryzyka, nawet szaleństwa. Arka nie przełamuje barier, które od dawna zatrzymują w II lidze Bełchatów czy Łęczną, nie kreuje się sportowo, nie promuje piłkarzy, co należy do kanonu piłkarskich interesów. Niby szuka rozwiązań prostych i dobrych, lecz w rzeczywistości banalnych, często najtańszych, gwarantujących szybkie, choć tymczasowe, żeby nie powiedzieć chwilowe, powodzenie. Im prędzej uwolni się od tego schematu, tym lepiej.