Rozmowa z Eugeniuszem Kijewskim
Eugeniusz Kijewski i koszykarze Prokomu Trefla Sopot są już w domach. Hala Alexandrio Malathron w Salonikach wciąż jednak stoi przed ich oczyma. To w tym przybytku zostali okradzeni z Pucharu Europy. Sędziowie ofiarowali trofeum miejscowemu Arisowi, a Kijewskiemu i jego ludziom kazali się cieszyć z uczestnictwa w meczu finałowym. Żonglujac słowami można powiedzieć, że ta marchewka była niezdrowa dla naszego "Kijka".
- Po co wykonuje pan ten zawód, skoro z efektów pracy, jak miało to miejsce w Salonikach, jest pan okradany w biały dzień?
- No cóż... Pozostaje nam się cieszyć z największego sukcesu w historii polskiej koszykówki klubowej. Sędziowie zwyczajnie nie wytrzymali presji meczu finałowego. Dali się ponieść emocjom i atmosferze stworzonej przez prawie sześć tysięcy greckich kibiców.
- Opowiada pan dość spokojnie o tym, co wydarzyło się w Salonikach. Przez tyle lat pracy uodpornił się pan na nieobiektywną pracę sprawiedliwych?
- Przyznam, że niektóre decyzje sędziowskie przyjmowałem z bólem serca. Nie chciałbym zakwalifikować arbitrów do kategorii oszustów. To, co się wydarzyło, tłumaczę sobie że sędziowie też są tylko ludźmi i widok tysięcy kibiców, którzy dopingowali swój zespół na stojąco, był dla nich niecodziennym doświadczeniem.
- Gdy okazało się, że to Aris będzie organizatorem turnieju Final Four, wszyscy mówili, że Grecy zdobędą puchar. Jesteśmy przeczuleni, czy też mamy do czynienia z kolejnym szwindlem w europejskich rozgrywkach?
- Nie chcę być odebrany jako minimalista, jednak chciałbym przypomnieć, że na początku sezonu udział w ścisłym finale PE wzięlibyśmy w ciemno. Teraz czujemy niedosyt. Nie będę owijał w bawełnę: puchar powinien być nasz. Gdybyśmy zagrali w innym mieście, tak by się stało. Wydaje mi się, że duży wpływ na to, co się wydarzyło, ma fakt, że szefem FIBA jest Grek - Giorgios Vassilak-Opoulos.
- Czy w Salonikach Prokom zapłacił frycowe za to, że wciąż nie jest klubem szerzej znanym w Europie, że nie ma wieloletniej tradycji?
- To był jeden z niekorzystnych czynników. Nasz awans do ścisłego finału wywołał powszechne zaskoczenie. Wszyscy zbierali szczegółowe informacje o zespole z Polski. Ten finał przetarł nam szlak na salony Europy. Następnym razem będziemy równoprawnym uczestnikiem sportowego święta.
- Na trybunach zasiadło ponad pięć tysięcy rozhisteryzowanych fanów Arisu. Gdybyście cudem zdobyli to trofeum, moglibyście obawiać się o swoje bezpieczeństwo?
- Przeżycie rzeczywiście było niesamowite. Fani byli wyposażeni w bębny, piszczałki oraz tysiące żółtych karteczek, które ciągle się na nas sypały. Graliśmy dosłownie w żółtym deszczu. Szkoda, że Polska telewizja nie pokazała tego meczu. Ten fakt uważam za kolejny skandal. Wszystkie mecze turnieju finałowego prezentowała chociażby telewizja łotewska, a myślę że nie można jej porównywać z TVP. Wracając do meczu, przypuszczam, że gdybyśmy wygrali, to do dzisiaj nie wyszlibyśmy z tej hali.
- Ciężko było przekonać chłopaków w szatni, że przegrali mecz w sportowej walce?
- Gdybym próbował to robić byłbym zwyczajnie niepoważny. Oni widzieli, ja widziałem co się dzieje na boisku. Po co miałem mówić coś innego? Przede wszystkim powiedziałem im, że jestem z nich dumny oraz podziękowałem im za piękną walkę.
- Mecz przegraliście jednym punktem, jednak pamiątki z udziału w finale nie będzie. Z ilu finałów przyjeżdżał pan z pustymi rękoma?
- W Europie w finale jeszcze nie grałem, ale nawet w finale mistrzostw Polski są przygotowane nagrody dla pokonanego. Może FIBA jest za biedna? W pierwszym momencie pomyślałem, że nagrody otrzymamy później, bo w kotle, który zrobił się w hali ich wręczenie było niemożliwe. Niczego jednak nie dostaliśmy. Może dla Greków byliśmy tylko przystawką do pucharu? Jednak swój cel osiągnęliśmy.