Rozmowa z Filipem Dylewiczem
Filip Dylewicz był jednym z cichych bohaterów drugiego koszykarzy Prokomu Trefla Sopot z Ideą Śląskiem Wrocław w finałowej rywalizacji Era Basket Ligi. Skrzydłowy skorzystał na kontuzji Duszana Jelicia i przez wiele minut był podstawowym zawodnikiem Prokomu. Udział serbskiego środkowego w kolejnych spotkaniach stoi pod dużym znakiem zapytania. Nadszedł czas "Dyla".
- W czwartek i w sobotę pokazaliście różne oblicza. Skąd ta huśtawka?
- Trudno powiedzieć. W tej chwili stan rywalizacji jest remisowy. Wykonaliśmy plan minimum, teraz mamy przewagę własnego boiska. Mimo to jest pewien niedosyt. Pierwszy mecz był do wygrania. Przez wiele minut nadawaliśmy ton wydarzeniom na boisku, byliśmy drużyna lepszą, a mimo to przegraliśmy. Zadecydowały o tym momenty dekoncentracji i dużo wariackich rzutów.
- Co się zmieniło w chemii zespołu między pierwszym a drugim meczem?
- Na pewno nie czyniliśmy sobie wyrzutów, wymówek, nikt nie krzyczał. Po prostu wyciągnęliśmy wnioski z własnych błędów i zagraliśmy inaczej. Bardziej zespołowo. Było nam o tyle łatwiej, że Śląsk gra w defensywie słabiej od Anwilu, mniej agresywnie. Wykorzystywaliśmy to. Często ustawialiśmy się tak, by nasza czwórka grała na ich trójkę i punktowaliśmy rywala.
- Kiedy dowiedziałeś się, że na skutek urazu stawu skokowego Duszana Jelicia spędzisz na boisku więcej minut?
- Nawet w trakcie meczu tego nie wiedziałem! Po prostu grałem nie wiedząc, że Duszan nie zagra.
- Teraz chodzisz do masażysty i dopytujesz się o stan zdrowia kolegi?
- Oczywiście, ale nie wynika to z tego, że martwię się o swoją pozycję w zespole. Chciałbym, by wyzdrowiał jak najszybciej, bo najważniejsze jest dobro zespołu. Na pewno mu źle nie życzę.
- Najczęściej rywalizowałeś z Adamem Wójcikiem. Wrocławianin jest wyższy od ciebie, lepiej zbudowany, bardziej doświadczony. Na boisku tych różnic nie było widać.
- Miło mi to słyszeć, chociaż w pierwszej połowie rzucił nam 17 punktów i na dobrą sprawę dzięki niemu Śląsk pozostawał w grze. Później połapał faule i schował się.
- Nie czułeś przed walką z nim pewnej blokady?
- Te czasy już minęły. Mam 24 lata, od siedmiu lat gram w ekstraklasie. Oczywiście pamiętałem o tym, że moim rywalem jest ten Wójcik. Najlepszy polski koszykarz ostatniej dekady, z którym na Zachodzie kojarzony jest polski basket. Respekt pozostaje, ale to wszystko.
- Zadziwiła cię dyspozycja Marka Millera?
- Nie. Każdy wie, że Mark ma olbrzymi potencjał i jeśli jest odpowiednio skoncentrowany, to potrafi go wykorzystać.
- To znaczy, że wcześniej bywał nieskoncentrowany?
- Jeśli ktoś wychodzi na boisko, to od razu widać, że albo potrafi grać w koszykówkę, albo nie. Mark potrafi, i to dużo. W sobotę był maksymalnie skoncentrowany.
- Ślązacy twierdzą, że w finale własne boisko nie odgrywa tak wielkiej roli...
- Odgrywa. Kibice, doping, boisko - to szalenie istotne elementy. Rywale na pewno będą chcieli nas czymś zaskoczyć, będą oglądać nasze mecze na wideo. Ale my też mamy wideo...
- Jak się zakończy ta walka?
- Będzie 4-1 dla nas.