• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Pasjonat zawodowiec

Jacek Główczyński
7 września 2004 (artykuł sprzed 19 lat) 
Rozmowa z Mariuszem Czerkawskim

- Jego klasa i zasługi dla promocji polskiego hokeja są niepodważalne, ale równie ważne jest to, że to przystojny mężczyzna, który podoba się płci pięknej - tak rekomendował Mariusza Czerkawskiego we Władysławowie Jerzy Szczepankowski. Opinia prezesa Fundacji Alei Gwiazd Sportu w pełni potwierdziła się na nadmorskim deptaku. Pierwszy Polak w NHL, który w najlepszej lidze świata w tej dyscyplinie gra od 1993 roku, a w 710 meczach strzelił 207 bramek i miał 218 asyst, był oblegany przez fanów, wśród których przeważały panie w różnym wieku. Gdy wydostał się z objęć łowców autografów.

- Co znaczy dla pana "gwiazda" w Cetniewie?
- To dla mnie duże wyróżnienie, ale i... zmartwienie. Dostałem jedno z najwyższych odznaczeń państwowych, znalazłem się w elitarnym składzie 42 osób, które tak dużo dokonały i tyle wniosły do polskiego sportu... Martwię się, co będzie, gdy zakończę karierę. Czy znajdzie się równie wspaniałe przedsięwzięcie, w którym mógłbym wziąć udział? Czego musiałby jeszcze dokonać, by być w podobny sposób doceniony?
- Może warto poprowadzić reprezentację Polski do mistrzostw świata elity lub na igrzyska olimpijskie?
- Chyba mało kto pamięta, ale jestem już olimpijczykiem. Grałem na igrzyskach, gdy miałem 19 lat. Było to w 1992 roku w Albertville. Myślałem sobie wówczas, że zaliczę jeszcze trzy, a może i cztery takie turnieje. Ale wszystko wskazuje na to, że grałem po raz pierwszy i ostatni. Do Turynu chyba nie zdążymy z naszą reprezentacją, bo obecnie sporo tracimy do najlepszych. Z kolei w 2010 roku, by być w olimpijskiej formie, musiałby się bardzo wysilić... Ale wszystko jest możliwe, niczego nie można wykluczyć.
- Czy w polskich warunkach trudno zostać zawodowym hokeistą?
- Na pewno łatwiej grać w piłkę nożną, koszykówkę lub zostać biegaczem. Te dyscypliny nie wiążą się z większymi nakładami finansowymi. A hokej - wiadomo... Trzeba znaleźć lodowisko, kupić łyżwy, kij, krążek... Na pewno jest to bardziej skomplikowane, ale nie aż tak, by przy dobrych chęciach, tego nie dokonać. Szkoda tylko, że nie we wszystkich miastach mamy sztuczne lodowiska. Tam, gdzie ich nie ma, trzeba cierpliwie czekać na zimę, aż zamarźnie jakiś staw, aczkolwiek na butach po śniegu czy na rolkach po betonie również można pojeździć i próbować bawić się w hokej.
- Czy Mariusz Czerkawski był skazany na hokej, a może był wygodny i trafił do tej dycypliny, bo miał... blisko na lodowisko?
- Nikt mnie na siłę na lodowisko nie wysyłał. Nawet czasami bardziej chciano mnie zatrzymać w domu, bym więcej posiedział z rodzicami niż jeździł co chwila po lodzie. Ale o wszystkim decyduje pasja. Swoją dyscyplinę trzeba kochać. Jeżeli coś uprawia się na siłę, to nawet, gdy człowiek ma talent, w pewnym momencie się to kończy, brakuje motywacji i do niczego się nie dochodzi.
- Gdyby Mariusz Czerkawski nie był hokeistą, to byłby w ogóle sportowcem?
- Myślę, że tak. Gdybym decydował się teraz, to na pewno zostałbym tenisistą. Ale rakietę wziąłem do ręki w późniejszym okresie i o żadnej karierze już wtedy nie mogło być mowy.
Gdy dorastałem, to długo na równi z hokejem była piłka nożna. Muszę nieskromnie powiedzieć, że nawet dobrze wychodziło mi kopanie. Grałem w turniejach osiedlowych i szkolnych, zawsze jako napastnik. Uwielbiałem strzelać brameczki. Zawsze króla strzelców miałem...
Ale w wieku 12-13 lat nie można już było tego pogodzić. Pamiętam, że niemal równocześnie było zgrupowanie trampkarzy w GKS Tychy oraz przygotowania drużyny hokejowej. Każdy wie co wybrałem.
- Obecnie każdy chłopak na co dzień bombardowany jest informacjami z lig zawodowych. NBA, NHL, a nawet NFL jest na porządku dziennym serwisów sportowych w Polsce. Kiedy pan zaczynał, nie było tego. Jakie cele stawiał pan przed sobą, do czego pan dążył?
- Absolutnie nie myślałem o NHL. Dwadzieścia lat temu nawet nie wiedziałem co to jest Puchar Stanleya. Moimi bohaterami byli Gruth, Copija, Jobczyk, Steblecki, Stopczyk, Zabawa... Nie chcę dalej wymieniać, bo mogę kogoś ważnego pominąć. To byli kilkanaście lat starsi ode mnie hokeiści. Strzelali bramki w polskiej lidze, grali na mistrzostwach świata, igrzyskach olimpijskich... Najważniejsze to mieć w sporcie cele przyziemne, które są w zasięgu ręki i stopniowo dążyć do ponoszenia poziomu. Najpierw trzeba wybić się w drużynie klubowej, potem w reprezentacji i wówczas można zacząć myśleć o promocji na arenie międzynarodowej.
- Boston, Edmonton, Montreal, Nowy Jork - to przystanki w pana zawodej karierze w NHL. Gdy zagrało się za oceanem jedenaście sezonów, średnio w co drugim meczu zaliczało bramkę lub asystę, ma się jeszcze jakieś marzenia sportowe?
- Motywacja do dalszej pracy nigdy mnie nie opuszcza. Nie wygrałem nigdy Pucharu Stanleya. Przynajmniej do finału tych rozgrywek chciałbym się dostać. Pocieszam się, że Dave Andrich dopiero w 22 sezonie gry w NHL z Tampą sięgnął po puchar. Ale byli też tacy, którzy grali 15-20 lat i nigdy im się nie udało. Nadal wyzwaniem jest również Mecz Gwiazd NHL, choć miałem przyjemność w nim zagrać w 2000 roku. Zasada jest jedna: im lepiej gram, tym większe mam szanse.
- Poprawa indywidualnych statystyk - 35 bramek i tyuleż asyst w sezonie 1999/2000 - nie stanowią wyzwania?
- Oczywiście, że tak. Zdaję sobie sprawę, że im mniej będą strzelał, tym mniejsze będą szanse na dalszą grę w NHL. 20-25 bramek to standard, który trzeba utrzymać. Taki wynik się liczy w lidze. 30 bramek to w obecnych czasach jest już wielki wynik. W zakończonym sezonie nikomu się nie udało się osiągnąć 50 goli.
A to wszystko dlatego, że wzrosła rola bramkarzy. Są tak fantastyczni, że już słychać głosy, czy nie powiększyć bramki albo nie zmniejszyć powierzchni bramkarskich ochraniaczy, by golkiperom utrudnić zadanie, aby znów padało dużo bramek. Ale na ograniczenie skuteczności wpływ ma także postawa obrońców. Są twardzi, nieustępliwi. Generalnie w większym stopniu niż kiedyś liczy się przygotowanie fizyczne, kondycja.
- Na początku minionego sezonu trafiał pan jak na zawołanie, był pan w czołówkach wszystkich klasyfikacji snajperów. Co stało się później?
- To było niesamowite, tym bardziej, że poprzedni sezon w Montrealu miałem całkowicie nieudany. Po powrocie do Nowego Jorku chciałem się zrewanżować, odwdzięczyć za danie mi szansy. Niestety, nie można grać na takim poziomie cały czas. Także drużyna zaczęła przegrywać. Trener zaczął robić roszady w składzie, wypadliśmy z rytmu. Na szczęście w grudniu obudziliśmy się jako drużyna, a w styczniu i lutym znów zacząłem strzelać bramki. Muszę się pochwalić, że miałem najlepszy sezon pod względem skuteczności. Nie chodzi o same bramki, ale zestawienie zdobytych goli do liczby strzałów. Wyszło, że miałem 15 procent skuteczności, czyli 1-2 strzały na 10 trafiały do celu.
- Wraz z kolejnymi sezonami gra się panu łatwiej czy trudniej?
- Doświadczenie oczywiście pomaga. Szkoda tylko, że nie miałem tego bagażu rutyny w wieku 25-26 lat. Teraz nie da się oszukać biologii. A młodzież cały czas napiera, konkurencja jest niesamowita.
- Jak długo może pan utrzymać się w NHL?
- Nad rozgrywkami wiszą czarne chmury. Nie wiadomo, czy nowy sezon w ogóle się zacznie. A jak się zacznie, to po jakiej przerwie. Jeżeli liga nie rozpocznie się w styczniu, to cały sezon przepadnie. Już teraz myślę o jakiejś szansie w Europie, by zabezpieczyć się na wypadek krachu w NHL. Gdyby wszystkie sprawy zostały uporządkowane i zdrowotnie też nie narzekałbym, to myślę, że trzy lata w NHL jeszcze przede mną by były.
- A potem wiesza pan łyżwy na kołku i odchodzi od hokeja?
- W roli trenera na pewno się nie widzę. Nie mam takich ambicji. Ale od działalności na rzecz rozwoju hokeja się nie uchylam. Gdybym otrzymał propozycje sprawdzenia się na przykład jako menedżer, to można byłoby się na tym poważnie zastanowić.
- Jak wygląda Polski hokej zza oceanu?
- Nie mam przejrzystej sytuacji. Wyjechałem z kraju 13 lat temu, wracam głównie w lipcu i w sierpniu, gdy w Polce nie gra się w hokeja. Podobnie jak Krzysiek Oliwa robię w NHL wszystko co się da, by mówiło się o Polsce, ale najważniejsze jest, by hokej nie umierał w kraju. Cieszę się, że dobrze radzi sobie Gdańsk, był silny hokej w Toruniu, w Bydgoszczy. Trzeba to odrodzić, bo im więcej jest klubów i regionów, tym łatwiej o promocję dyscypliny.
- Z polskiej ligi można trafić za ocean?
- Jest ciężko, bo tzw. skauci rekrutujący zawodników do NHL nie oglądają polskiej ligi. Ale od czegoś trzeba zacząć. Jeśli ktoś wybije się w kraju, to trafi do reprezentacji, a z nią można pokazać się na arenie międzynarodowej.
- A czy w USA Czerkawski, Oliwa są kojarzeni z Polską? Może biorą was za Czechów lub Rosjan?
- Nie ma nas za dużo, jesteśmy wyjątakami, ale nigdy nie wstydziliśmy się tego, że pochodzimy z Polski. Te czasy, gdy ludzie za oceanem dziwili się, że w Polsce grają w hokeja, już minęły. Ale nigdy też nie dorównamy Kanadzie, gdzie hokej jest nie tylko sportem numerem jeden, ale także religią, kulturą...
- Czy nową polską siłą w NHL będzie Wojciech Wolski?
- Kilka tygodni temu nie miałem pojęcia, że taki chłopak istnieje. Ale niedawno spotkałem się z nim w Toronto. Dostał się z draftu z 21 pozycji do Colorado Avalanche. Cieszmy się z tego. Osobiście życzę mu jak najlepiej. Ale nie możemy zapominać, że to już nie to samo co Czerkawski czy Oliwa. Uczyliśmy się hokeja w Polsce, jesteśmy elementami krajowej myśli trenerskiej. Wolski wyjechał z Polski, gdy miał dwa latka. Całe życie spędził w Kanadzie. Chwała mu, że dobrze mówi po polsku.
- A może już czas, by polscy profi za oceanem się skrzyknęli i wspólnym głosem zaczęli propagować Polskę. Spotyka się pan z naszymi zawodowymi koszykarzami czy gwiazdą futbolu Sebastianem Janikowskim?
- Z Maciejem Lampe spotkałem się, gdy grał w Nowym Jorku. Byłem też w dobrych stosunkach z Piotrem Nowakiem, swego czasu gwiazdą piłkarską w Chicago Fire. Z Janikowskim nie miałem okazji się spotkać. Dzielą nas zbyt duże oległości. Ponadto każdy poświęca czas przede wszystkim na trening.

Opinie

Typuj wyniki Mistrzostw Europy w Niemczech!

Relacje LIVE

Najczęściej czytane