Tym razem nie było żadnego wiodącego koszykarza Prokomu Trefl. Drugi finałowy mecz sopocianie przegrali już w drugiej kwarcie, gdy pozwolili Anwilowi Włocławek uciec na 16 punktów różnicy. Gospodarze ulegli 74:83 (23:21, 13:23, 17:16, 21:23). Do trzeciego starcia, w najbliższą niedzielę we Włocławku, drużyny przystąpią z wynikiem 1-1. Gra idzie do czterech zwycięstw.
PROKOM: Wójcik 12, Jagodnik 12 (3x3), Masiulis 7 (1), Nemeth 5 (1), Pacesas 3 (1) oraz Atkins 13 (1), Andersen 12, Dalmau 5, Nordgaard 4 (1), Dylewicz 1.
ANWIL: Ignerski 19 (4), E. Scott 11, Witka 9 (1), B. Scott 4, Swanson 2 oraz Lisicki 19 (3), Hajrić 7 (1), Sroka 6 (1), Jahovics 6, Grudziński 0.
Miejscowi zaczęli źle. Przegrywali 0:3 i 2:7. Do porządku przywołał ich dopiero "czas", o który poprosił
Eugeniusz Kijewski. Po powrocie na parkiet przez kilka chwili
Goran Jagodnik przypomniał, że to on najczęściej bywał liderem zespołu. Słoweniec trafił za dwa, a następnie szybko poprawił dwiema "trójkami". Tym samym Prokom osiągnął przewagę 13:7. Wówczas
Andrej Urlep odwołał się do ławki. Siegnął po
Pete'a Lisickiego. To amerykański Słowak doprowadził do 13:13. Ale i gospodarze mieli jokera na ławce. Pierwszą kwartę pozwoliły im wygrać akcje pod koszem
Michaela Andresona.
W drugiej kwarcie przez 7 minut i 25 sekund sopocianie nie potrafili oddać celnego rzutu z gry! Punktowali tylko po wolnych, ale i tutaj były pudła. W całym meczu z 32 tego typu rzutów trafili tylko 20. -
Kiedy pudłowaliśmy kolejne osobiste, Anwil uzyskał przewagę, której później już nie oddał - przyznał Kijewski. Od początku tej odsłony układało się Prokomowi niefortunnie. Na 25:23 piłkę do kosza własnego kosza skierował
Filip Dylewicz, który próbował zbić piłkę rzuconą przez
Brenta Scotta. Po chwili "Dylu", przy kontrze rywali 3 na 1, miał najpewniej udany blok na
Gatisie Jahoviscu, ale sędziowie odgwizdali mu faul. A jeszcze gorzej było w 14. minucie.
Marcin Sroka kontrę zakończył dorobkiem 2+1, a
Christian Dalmau zarobił przewinienie techniczne. To był początek końca. Doskonale grą przyjezdnych dyrygował
Ed Scott, który gdy uznał za stosowne, "wjeżdżał" solo pod kosz, z obwodu nie mylili się Lisicki i
Michał Ignerski. Jednak nawet, gdy piłka od razu nie trafiała do kosza, to zbierał ją i tak Anwil. Do przerwy na tablicach przyjezdni osiągnęli przewagę 30:18. W 17. minucie włocławianie prowadzili już 44:28! A mogli jeszcze poprawić rezultat, ale w następnej akcji
Robertowi Witce przytrafiły się kroki. Zanim sędziowie zarządzili odpoczynek, Prokomowi udało się sprowadzić straty do 36:44.
Trzecia kwarta przypominała przeciąganie liny. To gospodarze zbliżali się na sześć punktów, to dwukrotnie Anwil uciekał na 13 (55:42, 60:47). W czwartej - wydawało się, że gospodarzy poderwie do boju
Rashid Atkins. Amerykański rozgrywający trafił na 55:60, a kilka chwil później posłał piłkę do kosza z dziewiątego, albo nawet dziesiątego metra. Co więcej goście tracili najwyższych zawodników. Aż trzech opuściło parkiet z powodu pieciu fauli. My w ten sposób straciliśmy Jagodnika. 71 sekund przed końcem Prokom przegrywał "tylko" 72:78. Został zarządzony pressing na całym parkiecie, ale rywale bez kłopoty wyprowadzali długie akcje, a gdy byli faulowani, trafiali rzuty wolne. -
Zagraliśmy dużo lepiej niż w pierwszym meczu. Byliśmy lepsi w obronie. Wyjeżdżamy z Sopotu szczęśliwi. Jednak walka trwa dalej, a w finale atut własnego parkietu nie ma decydującego znaczenia - ocenił trener Urlep.
jag.